Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Wiązka odłamków trafiła go w serce. Nie jest w swoim mundurze, bo go poszarpało na strzępy. Jamontt zobaczył pytający wzrok matki. - Powierzyłem mu ważne zadanie. Od północy przebijały się ku Warszawie resztki 213 pułku piechoty. Nie mogły przedostać się przez pierścień niemiecki, bezskutecznie atakując go z drugiej strony dwa dni. Słyszeliśmy ich rozpaczliwą walkę. Pani mąż otrzymał zadanie przeprowadzenia tego oddziału do miasta. Cały dzień przebywał na linii czat, aż znalazł miejsce, gdzie był słaby styk dwu kompanii grenadierów niemieckich. Przeszedł tamtędy za front, odnalazł ten oddział i przebił się z nim dzięki atakowi, który poprowadził klinem między kompanie niemieckie. - I wtedy mąż zginął? - spytała impulsywnie matka. - Nie - odrzekł podpułkownik Jamontt. - Śmierć pani męża była niesubordynacją. Mimo to wystąpiłem o pośmiertny Drugi Krzyż Walecznych dla niego. Gdy po wykonaniu zadania, wrócił do naszych okopów, usłyszał w radio komunikat, że wojska sowieckie przekroczyły wschodnią granicę. Powiedział: - "To koniec Polski", po czym wyszedł z okopów i w nawale artyleryjskiej szedł nie kryjąc się, otwartą przestrzenią do dowództwa. Czekałem do późnej nocy, by mu podziękować za ocalenie 213 pułku. Zadzwoniłem na pierwszą linię. Potwierdzili, że wyszedł. Rano znalazła go służba łączności. Sam tak bym postąpił, gdyby nie powierzono mi dowództwa - zawahał się. - Jest jeszcze jedna sprawa. Proszę odejść ze mną na bok - powiedział rozkazująco. Jaon postąpił za matką. Pułkownik zniżył głos. - Wśród rzeczy, które poleciłem pani zwrócić nie było pistoletu parabellum, własności pani męża. Oddaję go pani. Proszę schować, by nikt nie widział. - Nie - odpowiedziała matka. - Dziękuję. Teraz jest waszą własnością. Niech wam służy. - Proszę go brać - rzekł głosem nie znoszącym sprzeciwu Jamontt. - Więc to koniec? Wy nas poddacie? - wykrzyknęła matka. Jamontt opuścił głowę, na znak potwierdzenia, ze wstydu, czy w ataku rozpaczy. Matka wyciągnęła rękę, a Jamontt podał jej pistolet, zasalutował i odszedł. Matka odwróciła się i schowała broń do torebki. Dopiero teraz nastąpiło przywitanie z panem Woynickim. Frania chwyciła go za rękę i pocałowała: - Mój pan był święty, ale i pan taki jest. Wtedy Jaon zobaczył, że pan Woynicki płacze. Z lewego oka spłynęła mu łza, druga, trzecia, a on nawet nie wyjął chusteczki. W czarnym meloniku, obsypany liśćmi, w oku cyklonu ostrzeliwania artyleryjskiego, płaczący i nieustraszony, usiłował uśmiechnąć się do jego matki. - Panu Józefowi jest lepiej niż gdyby żył. Nie mógłby patrzeć na klęskę. Najlepsi polegli. My, gorsi, zostaliśmy. - Ale on umierał wiedząc. - Mój Jezu - wykrzyknął pan Woynicki. Znowu łza spłynęła mu po twarzy, której wyraz był twardy i zdecydowany. Po czym pozornie dodał bez związku. - Wojskowi mówili przed pogrzebem, że nie będzie salwy honorowej, bo zaczyna brakować amunicji. Trzeba tu zostawić pana Józefa i szybko iść - wziął Jaona za rękę. - Odprowadzę panią. - Nie ma mowy - powiedziała matka. - Nie pozwolę, by pan się narażał. To byłby mój śmiertelny grzech wobec pana żony i córki. - Jak pani sobie to wyobraża? Zostawię same kobiety i dziecko w bombardowanie? - krzyknął pan Woynicki. Szli szybko, ledwie Jaon mógł nadążyć. Pan Woynicki nadawał takie tempo. Ale i przynosił im szczęście. Tylko dwa razy musieli chować się do bram. Szli w blasku pożarów. - Jak pan się dowiedział? - spytała matka, gdy zbliżali się do ich domu. - Zadzwonił adiutant Czumy. Powiedział coś, czego pani może nie wie. Pan Józef został przyjęty na miejsce oficera, który tego dnia poległ. Gdy zatelefonował pani mąż do Czumy był Jamontt i raportował o stratach. Więc to nie była protekcja, nielegalne przyjęcie do wojska. Ale czy pan Józef zdążył się o tym dowiedzieć? Nie wiem. - To ja sama, widząc jak się męczy, wskazałam mu tę drogę: by zatelefonował do generała. - Lepiej dla niego. Nie będzie żył w czasach, których być może my dożyjemy - powiedział pan Woynicki. - Czy pani czegoś potrzebuje? Pieniędzy? Jesteście w dobrym schronie? Boleję nad tym, że musimy się rozstać, chyba żebyście, jak jesteście, poszli ze mną i byli w naszym schronie. Jestem sam w piwnicy, wielkiej jak salon. - Nie. Dzięki. Bóg zapłać. Musimy być tu - powiedziała matka. Jaonowi wydawało się, że był w tym cień nadziei, że nadejdzie wiadomość od ojca, że żyje, zawiadomienie, że to wszystko było nieporozumieniem. Pan Woynicki ucałował ręce matki, skłonił się Frani, pomachał dłonią Jaonowi i ruszył energicznie ku wielkim pożarom zachodniej części miasta. Jaon z żalem myślał, że pan Woynicki nie zobaczy dziś córki i nie opowie jej o tym, jak Jaon był dziś dzielny, bo Nika jest pod Warszawą. "Nie mam już ojca" - pomyślał ze zdziwieniem Jaon budząc się rano, a potem przed oczyma stanął mu ten, którego nie zobaczy, jak odwraca się, uśmiecha się, a potem niknie w głębi lasu. Czy gdyby za nim pobiegł, dogonił i poszedł - czy wszystko mogłoby się potoczyć inaczej? Ojciec bardziej by go pokochał, zobaczył jak on go kocha, jak jest mu potrzebny i nie poszedłby walczyć? Jak to możliwe nigdy kogoś więcej nie zobaczyć? Zapragnął biec na skwer pod kościołem, rozgrzebać ziemię, wydobyć trumnę i spojrzeć na ojca. Jak szybko znikł wczoraj z jego oczu. Miał poczucie wielkiej, nie do ogarnięcia myślą zmiany. Wzrok jego padł na Franię jeszcze uśpioną, z otwartymi ustami. Teraz stała się kimś ważnym w ich życiu, przez brak ojca. Gdy ojciec miał nie wrócić, wszystko nabrało innego wyrazu. Matki nie było na kozetce. Pościel była nie naruszona. Jaon podniósł się na posłaniu i ujrzał ją, zobaczył ją usypiającą, siedzącą nieruchomo naprzeciw założonego workiem z piaskiem okna piwnicy, w czarnym welonie, czarnych pończochach i wizytowych pantofelkach z wężowej skóry. - Mamusiu - zawołał uświadamiając sobie, że zmienił formę z "mamo, której używał od kiedy zaczął mówić. - Tak, synu - odezwała się matka nie odwracając głowy w jego kierunku. - Mamusiu - szepnął ciszej, by nie obudzić Frani. - Synu, nie zwracaj na mnie uwagi. Musisz być cierpliwy i dać mi trochę czasu. Musisz być wyrozumiały dla matki. Nie będę mogła jakiś czas się tobą zajmować. Gdyby nie ty, nie żyłabym już. Poszłabym za ojcem. Kiedy rodziłeś się, nie przypuściłabym, że ty zatrzymasz mnie przy życiu. Teraz nie odzywajmy się do siebie chwilkę. Myślę też o tobie, tylko nie mogę mówić. Frania uniosła się na łóżku i dawała Jaonowi znaki palcem, który przykładała do ust, by milczał. Cichutko wstawali i Frania poszła po wodę do mycia, ale zaraz wróciła. Wodociągi nie działały. Musiała iść z wiadrem na sąsiednią ulicę gdzie była studnia artezyjska i stanąć w kolejce. - Pogoda znowu piękna. Wszyscy spodziewają się nalotów - powiedziała wychodząc. Jaon pierwszy raz w życiu nie umyty, wyszedł na korytarz. Patrzono na niego. Niektórzy dorośli pierwsi mówili mu dzień dobry