Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Co prawda mniej będzie w tym chluby dla niego, ale to już jego sprawa; Osmond, skoro ją kocha, nie może jej mieć za złe, że jest bogata. Miał zresztą odwagę przyznać, że to go cieszy. Policzki Isabeli płonęły, kiedy zadawała sobie pytanie, czy rzeczywiście wyszła za mąż, kierując się sztuczną teorią, która jej kazała użyć pieniędzy w sposób szlachetny i chwalebny. Ale zdobyła się dość szybko na odpowiedź, że to jest tylko połowa prawdy. Działała pod wpływem żarliwego uczucia, które nią zawładnęło, przeświadczenia o głębi miłości Osmonda, zachwytu nad jego osobistymi urokami. Górował nad wszystkimi jej znajomymi. Ta pewność panowała nad jej życiem przez kilka miesięcy, dotychczas Isabel zachowała jej dość, by wierzyć, że nie mogła postąpić inaczej. Najświetniejszy - w tym sensie, że najbardziej wyrafinowany - z ludzi, jakich w życiu spotkała, do niej należał, a zrozumienie, że wystarczy, aby wyciągnęła ręce i wzięła tę swoją własność, przyjęła początkowo w nastroju niemal nabożnym. Nie pomyliła się co do piękna jego umysłowości, znała ją teraz doskonale. Żyła z nią, można by powiedzieć: „w niej", stała się niejako jej mieszkaniem. Dała się złapać, ale trzeba było mocnej ręki, by ją pochwycić; ta refleksja miała może pewną wartość. Nigdy nie zetknęła się z inteligencją bardziej giętką, lepiej rozwiniętą, tak dobrze przygotowaną do imponujących wyczynów; z tym subtelnym narzędziem miała się zmierzyć. Ogarniała ją bezgraniczna rozpacz na myśl, jak wielkie musiało być rozczarowanie Osmonda. W tym świetle można było się prawie dziwić, że nie znienawidził jej jeszcze bardziej. Doskonale pamiętała pierwszy sygnał z jego strony - jakby dzwonek przed podniesieniem kurtyny w prawdziwym dramacie ich życia. Pewnego dnia zarzucił jej, że ma zbyt wiele teoretycznych zasad i że musi ich się pozbyć. Kiedyś przed ślubem już coś podobnego powiedział, ale wówczas nie zwróciła na to uwagi, przypomniała sobie te jego słowa dopiero wtedy, gdy je powtórzył. Tym razem nie mogła ich zlekceważyć, wyrażały jego wolę. Pozornie nic w nich nie było alarmującego, lecz w świetle pogłębianych doświadczeń nabrały doniosłego sensu. Osmond naprawdę tak myślał, wolałby, żeby jego żona nie miała nic własnego prócz ładnej powierzchowności. Isabel wiedziała, że ma za wiele zasad: miała ich więcej, niż Osmond przypuszczał, znacznie więcej, niż mu odkryła, kiedy ją poprosił o rękę. Nie była obłudna, Osmond rzeczywiście bardzo jej się podobał. Miała za dużo zasad jak na jedną osobę, ale czyż nie po to właśnie zawiera się związek małżeński, żeby je z kimś podzielić? Nie sposób wyrwać ich z korzeniami, chociaż można oczywiście stłumić je, uważać, by się z nimi nie zdradzić; gdyby jej miał za złe tylko poglądy, byłaby to drobnostka. Isabel złożyłaby je chętnie w ofierze, żeby zyskać radosną świadomość, że jest za to kochana. Osmondowi jednak chodziło o coś więcej, o całą jej osobowość, ojej charakter, rodzaj uczuciowości, sposób rozumowania. To wszystko zataiła i on sam odkrył to dopiero wtedy, gdy drzwi niejako zamknęły się i stanął twarzą w twarz z prawdziwą Isabel. Cały jej stosunek do świata potraktował jak osobistą zniewagę. A przecież - Bóg świadkiem - był to stosunek pokorny i ustępliwy. Zadziwiające, że od początku nie zorientowała się, jak bardzo odmienna jest jego postawa. Była pewna, że Osmond jest człowiekiem o szerokich horyzontach, światłym wcieleniem prawości i wzorem dżentelmena. Czyż sam nie zapewniał jej, że nie ma żadnych uprzedzeń, nie uznaje głupich ograniczeń i staroświeckich przesądów? Czyż nie wyglądał na człowieka oddychającego swobodnie powietrzem szerokiego świata, obojętnego na małostkowe względy, ceniącego tylko prawdę i wiedzę, przekonanego, że dwoje inteligentnych ludzi może tych wartości szukać wspólnie i niezależnie od tego, jak im się to powiedzie, znaleźć szczęście przynajmniej w samym poszukiwaniu. Mówił jej, że szanuje konwenanse, ale to była w pewnym sensie szlachetna deklaracja. Sądząc, że przez konwenanse rozumie miłość, harmonię, porządek i przyzwoitość, wszelkie uroczyste obrzędy życia, Isabel najchętniej przyznawała mu słuszność i nie widziała nic złowieszczego w tej przestrodze. Ale po kilku miesiącach, gdy za jego przewodem zaszła dalej i wprowadził ją do wnętrza domu, który zamieszkiwał, nagle spostrzegła, gdzie się znalazła. Przeżywała wciąż na nowo tamten moment, przerażenie, z jakim oceniła rozmiary miejsca dla niej wyznaczonego. Między tymi czterema ścianami miała odtąd żyć, one ją zamknęły na resztę jej dni. To był dom ciemności, milczenia, duszącej ciasnoty. Piękna umysłowość Osmonda nie promieniowała światłem ani ciepłem, raczej spoglądała z wysoka przez małe, wąskie okienko i zdawała się szydzić z Isabeli. Oczywiście nie było to fizyczne cierpienie, na które mogłaby jakoś zaradzić. Mogła wchodzić czy wychodzić do woli, mąż dawał jej swobodę i okazywał nienaganną uprzejmość. Przerażało ją, jak serio sam siebie traktował. Pod powierzchnią kultury, inteligencji, dobrych manier, życzliwości, swobody i znajomości życia krył się, niby żmija w grządce kwiatów, krańcowy egotyzm. Isabel naturalnie też traktowała go serio, ale nie do tego stopnia. Jakżeby mogła, zwłaszcza gdy go bliżej poznała? Chciał, żeby go uważała za to, za co sam się miał, czyli za pierwszego dżentelmena Europy. Rzeczywiście z początku przyznawała mu tę rangę, dlatego za niego wyszła. Ale kiedy zrozumiała, czego mąż od niej oczekuje, musiała się cofnąć; układ zawierał warunki, pod którymi nie była gotowa złożyć podpisu: wymagał władczej pogardy dla wszystkich innych ludzi, z wyjątkiem kilku wysoko postawionych osób, które budziły zazdrość Osmonda, i dla wszystkiego w świecie prócz kilkunastu jego własnych idei. Gdyby na tym się skończyło, Isabel może by za nim nawet tak daleko poszła; wskazał jej bowiem tyle nikczemności i nędzy życia, otworzył jej oczy tak szeroko na głupotę, niegodziwość, ignorancję ludzką, że świat wydał jej się odrażająco wulgarny i uznała za cnotę chęć trzymania się od niego z dala, by nie splamić się jego brudem. Ale, jak się przekonała, zdaniem Osmonda należy poświęcić życie wyłącznie temu podłemu zdeprawowanemu światu, nie wolno go spuszczać z oczu, nie po to, aby go oświecić, nawrócić czy zbawić, ale by pozyskać od niego uznanie własnej wyższości. A więc jednocześnie gardził światem i przyjmował jego prawa