Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
I wtedy pokonali zakręt, a ich oczom ukazał się dom, który wcześniej oglądał jedynie sam Louis. Gdy tylko upewnił się ostatecznie co do swej posady na uniwersytecie, przyleciał tu, by przyjrzeć się bliżej wyselekcjonowanym ze zdjęć siedmiu możliwym siedzibom, i wybrał właśnie tę: wielkie stare domostwo w nowoangielskim stylu kolonialnym (lecz niedawno ocieplone i izolowane; koszty ogrzewania, choć koszmarnie wysokie, nie przekraczały poziomu szaleństwa), trzy pokoje na dole, cztery dalsze na piętrze, długa szopa, którą później także można przebudować, a wszystko otoczone rozległym trawnikiem, soczystozielonym nawet w sierpniowym upale. Za domem rozciągała się wielka łąka, na której mogły bawić się dzieci. Dalej zaczynał się praktycznie niemający końca las. Posiadłość graniczyła z gruntami stanowymi i, jak wyjaśnił pośrednik, w przewidywalnej przyszłości nie planowano tu żadnej rozbudowy. Resztki szczepu Indian Micmaców żądały blisko ośmiu tysięcy akrów ziemi w Ludlow i miastach na wschód od niego. Skomplikowany proces, w którym oprócz stanu stroną był także rząd federalny, potrwa zapewne do następnego wieku. Rachel natychmiast przestała płakać. Wyprostowała się. - Czy to...? - Tak - odparł Louis z lekką obawą (niebezpiecznie graniczącą ze strachem) w głosie. W istocie był przerażony. Za ten dom zastawił dwanaście lat ich życia; spłacą go dopiero wtedy, gdy Eileen skończy siedemnaście lat. Siedemnaście lat! W ogóle nie potrafił sobie tego wyobrazić. Przełknął ślinę. - I co ty na to? - Co ja na to? Jest piękny! - odparta i z serca - oraz umysłu - Louisa spadł olbrzymi kamień. Nie żartowała, widział to po sposobie, w jaki patrzyła na dom, kiedy skręcali w wyasfaltowany podjazd okrążający budynek i wiodący do szopy na tyłach. Jej oczy badały już puste okna, a myśli zaprzątały kwestie takie jak odpowiednie zasłony, cerata do wyłożenia półek w kredensie i Bóg jeden wie, co jeszcze. - Tatusiu? - zagadnęła siedząca z tyłu Eileen. Ona też już nie płakała. Nawet Gage przestał marudzić. Louis rozkoszował się ciszą. - Tak, kochanie? Jej widoczne w lusterku oczy, brązowe pod ciemnoblond grzywką, także badały dom: trawnik, widoczny w dali po lewej dach sąsiedniego budynku, rozległe pole aż po linię lasu. - Czy to jest nasz dom? - To będzie nasz dom, złotko. - Hura! - krzyknęła, ogłuszając go kompletnie. Choć czasami Eileen mocno go drażniła, w tym momencie Louis nie dbał o to, czy kiedykolwiek zobaczy Disney World w Orlando. Zaparkował przed szopą i zgasił silnik. Silnik umilkł. W popołudniowej ciszy - która po Chicago, harmidrze State Street i Loopa wydawała się przejmująca - słodko śpiewał ptak. - Dom - westchnęła cicho Rachel, nie odrywając wzroku od budynku. - Dom - powiedział z zadowoleniem Gage z jej kolan. Louis i Rachel spojrzeli po sobie. Widoczne w lusterku oczy Eileen rozszerzyły się gwałtownie. - Czy on... - Czy ty... - Czy to... Wszyscy zaczęli mówić razem i razem wybuchnęli śmiechem. Gage ssał kciuk, nie zwracając uwagi na rodzinę. Prawie od miesiąca mówił „Ma”, a kilka razy zaryzykował nawet coś, co przy dużej dawce życzliwości (bądź, jak w przypadku Louisa, nadziei) można by uznać za „Taaa”. Ale to, przypadkiem czy dzięki naśladownictwu, było prawdziwe słowo. Dom. Louis podniósł synka z kolan żony i przytulił mocno. I tak przybyli do Ludlow. 2. We wspomnieniach Louisa Creeda chwila ta na zawsze zapisała się jako magiczna - być może częściowo dlatego, że rzeczywiście taka była, ale też z tego powodu, iż reszta wie- czoru okazała się istnym szaleństwem. Przez najbliższe trzy godziny nie zaznali ani chwili magii czy spokoju. Louis starannie (był bowiem człowiekiem porządnym i metodycznym) schował klucze do brązowej koperty, opisanej: „Dom w Ludlow - klucze, otrzymane 29 czerwca”. Na czas podróży włożył kopertę do schowka na rękawiczki fairlane'a. Miał co do tego absolutną pewność