Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Żądano od niego prawdy, a z jakiej racji on się miał nią posługiwać, skoro ten, kto się o nią dopominał, potrafił tak perfidnie kłamać!... Przecież w sobotę na dworcu Marcin dobrze słyszał (i nie tylko Marcin, - 63 - Kostek też miał uszy!), jak profesor mówił, że jedzie do Włoch, do córki, której dawno nie widział. No i co? Więc dorośli mogą tak strasznie kłamać? A on ma mówić prawdę? Raczej w ziemię wrośnie, a prawdy nie powie!... - Panie profesorze, ja... całą niedzielę siedziałem nad geografią. Od razu, jak się obudziłem, to tylko mleka trochę popiłem i do nauki - płynęło z ust Marcina - czytałem sobie, powtarzałem, ale niegłośno, panie profesorze, bo rano ojciec mój wrócił spod Lublina, bo musiał tam skontrolować, czy buraki rosną jak trzeba, bo, panie profesorze, już niedługo kampania buraczana się zacznie... Profesor w tej chwili zrozumiał, skąd jego uczeń ma tyle wiadomości o uprawie buraków, i kiwnął głową. - ...i powtarzałem, panie profesorze, rozdział za rozdziałem, i potem, kiedy oj ciec wstał, namawiał mnie, żebym szedł z nimi, to znaczy jeszcze z moim młodszym bratem, do zoo, ale czy ja nie rozumiem, że nauka ważniejsza? I do samego obiadu nad geografią, a po obiedzie... - Dziwne - rzekł profesor - bardzo dziwne... Marcin pomyślał, że on też mógłby coś dziwnego przytoczyć. Przecież Tomasz powinien w tej chwili być u córki w dalekich Włoszech. - Tak, panie profesorze, może to i dziwne, ale są na tym świecie różne dziwne rzeczy. I nawet kiedy moja mama mówiła, żebym poszedł trochę na świeże powietrze albo do kina... - Proszę pana, on mówi prawdę! - zawołała Jagodzianka. -Ja go wczoraj widziałam w kinie „Aurora"! - ... ale zaraz po kinie wróciłem do geografii, nawet innych przedmiotów nie odrobiłem. Matmy nie odrobiłem, panie profesorze, o, proszę sprawdzić zeszyt, i tylko geografię, ale widocznie... widocznie... przetrenowałem. Profesor pokiwał głową z zagadkową miną i postawił w notesie dokładną okrągłą dwójkę. Po dzwonku dziewczęta, jak zwykle, pobiegły do drzwi, ale nie wszystkie wyszły. W klasie zaczęła się bójka. Ciężki, zwalisty Basior rzucił się pierwszy na Marcina. Za nim do bitki przyłączył się Sobierajski, też nie ułomek. Ale Marcin nie dał się zaskoczyć, a Kostek ani chwili nie zastana- - 64 wiał się, gdzie jego miejsce. Już wyleciał w powietrze czyjś sandał, już trzeszczał wydzierany z koszuli rękaw, a wszystko było przerywane głuchym odgłosem trafnych uderzeń i wołaniem: - Za Włochy! Jeszcze raz za Włochy! I to też za Włochy, do których pojechał Tomasz! Kłąb splątanych nóg, rąk, wyślizgujących się barków i pleców znów nakrywanych nogami, które nie wiadomo, do kogo należały, przewalał się coraz szybciej. Tak jedna, jak druga strona miała swoich przyjaciół, którzy, nie wiedząc nawet, o co chodzi, stawali w potrzebie do pomocy. Nagle spod splątanych w dziwny węzeł kończyn odezwał się donośny głos Sobierajskiego: - Basior! Rozejm! Przypomniałem sobie! Rozejm! Najwyższa była po temu pora - bo oto już nadbiegały dziewczynki, poprzedzając nauczycielkę. - Biją się! - piszczały. - Chłopaki się biją! Proszę pani, tu! Tutaj, w naszej klasie! Chłopcy w mgnieniu oka stanęli na nogi. Kostek zgubił sandał i czym prędzej wszedł do ławki. Marcin miał podbite oko, Basiński - rozciętą wargę, z której zlizywał krew. - Co to? Co tu się działo? Co wy wyprawiacie? - denerwowała się pani Skoczelowa. - Na parę minut z oka was nie można spuścić? Mówcie zaraz, o co wam poszło? - Nam? - dziwił się Basior przykładając do wargi nie pierwszej czystości chusteczkę. - O nic. Siłowaliśmy się. - I twoje podbite oko też z tego siłowania? - zwróciła się nauczycielka do Marcina. - Też, proszę pani, tylko że nadziałem się na łokieć. - Na własny łokieć? - powtórzyła ironicznie nauczycielka. - On chciał powiedzieć, że na pięść, a to żadna różnica, proszę pani - mówił Maciora - łokieć czy pięść, ta sama ręka. Może się pani łatwo przekonać