Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Hodował je las i instynkt zwierzęcy. Chłop dzień cały snuł się po lesie, trapiony nieznośną nudą; wieczorem nie miał dla nich nawet spojrzenia. Siadywał na przyzbie chaty, palił fajkę i mgławymi oczyma patrzył na trzęsawisko. Wtedy to znowu zarośla zagarnęły wydarty ogród, śliwa zdziczała, pszczoły w ulu wymarzły, wieprzaka zadarły wilki, krowina padła od ukąszenia żmii. W straży zostało to tylko — co dworskie. Chłopska dusza uczyniła się na kształt łachy błota, której pilnował, pusta i nieurodzajna. Był przecie jeszcze w sile wieku, ale już zdziczały otoczeniem, zestarzały apatią, zwykłą towarzyszką podobnych egzystencji. Pewnego wieczoru, na wiosnę — w tę wczesną, gdy czajki nadlatywały i krążyły nad trzęsawiskiem, wołając dzień cały: ki–wi–ki–wi! — chłop, wróciwszy do chaty, zastał u komina tylko dziewczynkę. — Gdzie Filip? — spytał. — Nie wiem — odparła obojętnie. — Poszedł na opary po czajcze jajka i nie wrócił. Ojciec się tym nie zatrwożył. Mógł chłopak przenocować na kępie, gdy się znużył brodzeniem. Ale i nazajutrz wieczorem tylko dziewczyna była w chacie, osowiała samotnością. Płakała, wnurzywszy obie ręce w gęstwinę roztarganych, żółtych włosów. — Nie ma Filipa? — Nie ma. Utopił się — odparła, zawodząc. — Kto widział? — Nikt, ale ja wiem, bo mi się śnił, że w krosnach tkał. — Głupia — burknął strażnik. Całą noc jednakże nie zasnął, tylko przeczekał, siedząc na przyzbie zapatrzony w migoczącą w księżyca świetle wodę oparów. O świcie czajki rozpoczęły: ki–wi–ki–wi! A on poszedł szukać syna. Znalazł go niedaleko krynic wiecznie zielonych — w gąszczach łozy, gdzie najchętniej gnieździło się błotne ptactwo. Był obrzękły i siny, wzdęty wodą, której się opił, nim utonął. Pełzały już po nim brzydkie, czarne żuki wodne, a czajki przypadły ciekawe, niespokojne, napełniając powietrze urągliwym krzykiem: ki–wi–ki–wi! Chłop stał długi czas — na kępie, zapatrzony zdziwionymi oczyma w trupa. Było coś niesłychanego, aby chłopak, wychowany nad wodą, utonął w marnej kałuży. Chyba go zadławiła matka–upiorzyca. Nie było boleści w twarzy ojca, tylko po chwili namysł głęboki. O śmierci trzeba zawiadomić w gminie i kościele i we dworze. Daleko było wszędzie. Chłopca to nie wskrzesi, zjedzie urząd, trzeba będzie szukać desek na trumnę, trzymać trupa długo w chacie, potem trumnę nieść przez te same opary na barkach do cmentarza. Nie jednoż jemu leżeć w błocie czy w piasku? Umarł przecie, jak matka, bez gromnicy! Tak myślał chłop i powoli zaczął rąbać krzaki łozy, ciskając je na topielca, potem wszedłszy po pas w wodę, kępę jedną i drugą udarł, cisnął na wierzch. Czajki zaniepokojone ruchem, poczęły prawie o głowę go trącać lotkami, zbierały się tłumnie, krążyły wokoło i, ki–wi–ki–wi, jęczały bezustannie. Ukończywszy swą robotę, chłop odszedł kroków parę — i obejrzał się. Na tej zielonej płaszczyźnie był sam, nikt go nie podpatrzył, nikt grobu Filipa nie znajdzie teraz. Wie on tylko i te ptaki — ale ich nikt nie rozumie. Ciężko brodząc, wrócił do domu. Córka wybiegła na spotkanie, aż na ostatni cypel suchego gruntu. — Znaleźliście Filipa? — Nie ma — odparł lakonicznie. — Gdzież on? Moja dolo! — Jak żywy to wróci, a jak umarły, to już nie nasz! Dosyć płakać! I nawet nie osuszając odzieży, poszedł w las. Od tej pory chata stała się jeszcze cichszą. Zdziczeli oboje, tylko że on pochylał się i siwiał, ona rosła i piękniała, kwitnąc, jak kwiaty leśne, przez nikogo nie hodowane i nie podziwiane. Chłop siłą nawyknienia siadywał co wieczór na przyzbie latem czy zimą, w deszcz lub pogodę. Patrzał na opary i ćmił fajkę. Co wiosna, gdy czajki nadlatywały, miewał snadź wspomnienie, bo na krzyk ich kierował oczy w pewien punkt zielonego morza i widział tam coś wzrokiem pamięci. Nie lubił czajek i dostawszy we dworze szczenię, nauczył je brodzić po kępach i niszczyć gniazda. Na lament, spowodowany zniszczeniem, uśmiechał się z dziką radością i patrząc na zrozpaczone ptaki, mruczał: — Śpiewały wy mnie nad Filipem, zaśpiewajcie i sobie! Pies ten, gdy dorósł, stał się jego nieodstępnym towarzyszem. Był dziki i śmiały — w noce zimowe nieustannie oszczekiwał wałęsające się wilki, a w dzień napastował nawet żerujące borsuki. Zresztą znał tylko jednego pana, dla innych był nieprzystępny. Raz strażnik odwiedził miejsce, gdzie Filip jego leżał pod topielą. Z łozy i ziemi, którą go przykrył, uczynił się krzak spory i kępa. Kalina się na niej rozsiadła i miewała w jesieni czerwone grona, a na wiosnę białe bukiety. Chłop pęk jagód nałamał i przyniósł do chaty. Zakraśniały na czarnej ścianie, nad świętym obrazem i kraśniały przez długie zimowe miesiące — jedyny barwny punkt w dymnej izbie. Potem gdzieś przepadły. Dziewczyna zapytana przyznała się, że je zjadła — przędąc