Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Zginęło czterech Niemców. Jechali na wschodni front. Kilkunastu zostało rannych, pięciu ciężko. Zapewne pan o tym słyszał? - Tak, lecz ani ja, ani mój syn, nie mamy z tym nic współ... - To bez znaczenia, panie Tarlowsky. Całkowicie bez znaczenia! - Niewinność jest, pańskim zdaniem, bez znaczenia? ! - Tak, ponieważ znaczenie ma tylko sprawiedliwość. - Zgoda, mówimy o tym samym! - Boję się, że mówimy o czymś zupełnie innym, panie hrabio. Ja mówię o sprawiedliwości, którą Rzesza egzekwuje na terenie Generalnego Gubernatorstwa dla poskromienia czynów bandyckich wymierzonych przeciwko urzędnikom niemieckim i armii niemieckiej. Taki przypadek zachodzi tutaj. Władze dystryktu postanowiły, że jeśli winowajcy, to jest sprawcy wczorajszego sabotażu na kolei, nie ujawnią się - wówczas za każdego eksterminowanego Niemca da głowę dziesięciu tubylców. W każdym z czterech miast leżących niedaleko miejsca napadu aresztowano dziesięciu zakładników, łącznie czterdziestu ludzi. Jako szef Gestapo w Rudniku wykonałem tylko rozkaz mojej zwierzchności - aresztowałem dziesiątkę w Rudniku. - Ale dlaczego właśnie Marka?! - Bo to figura, hrabicz, pański syn. Mówiłem panu już, że wolałbym aresztować pana, czyli znaczniejszą figurę, lecz więzień na wózku inwalidzkim robiłby mi w areszcie scenografię tragikomiczną, taka szopka raziłaby mój smak. Prócz pańskiego syna aresztowałem dyrektora szpitala, dyrektora banku, dyrektora tartaku, sędziego, leśniczego i paru innych, same chluby Rudnika. Żeby zabolało! Tarłowski przymknął powieki, próbując zmusić do zimnej subordynacji myśli kołujące lotem spłoszonych ptaków, lecz wykrztusił tylko rozpaczliwe pytanie: - I co teraz? - O tym także mówiłem panu już, panie hrabio. Jeśli winni mordu na Niemcach nie oddadzą się w ręce władzy niemieckiej przed północą, to jutro rano rozstrzelamy zakładników. A jeśli się oddadzą - wypuścimy zakładników, i pański syn wróci do pana. Proste. Tarłowski mimowolnie podniósł głos, lecz starczyło mu woli, by nie krzyknąć: - Przecież pan wie, że... - Tak, obaj wiemy, że w zwyczaju bandytów z AK i NSZ nie leży dobrowolne przyznawanie się do winy, nigdy tego nie robią. Ale zawsze może być ten pierwszy raz... - Pan dobrze wie, że... - Dlatego jutro o dziesiątej rano rozstrzelamy więźniów. Lub powiesimy. Dla nich to będzie bez różnicy, panie hrabio. Jeszcze nie zadecydowałem... - Mój syn jest niewinny!! - Wszyscy tam są niewinni. Zginęli też niewinni. Za czterech niewinnych ludzi uśmiercimy czterdziestu niewinnych ludzi, ołowiem lub sznurem. Chyba jednak ołowiem... Myślę, że wreszcie zrozumiał pan dlaczego nie aresztowano pana. Człowiek rozstrzeliwany w wózku inwalidzkim to coś ponad moje siły, zwłaszcza ponad mój gust, panie hrabio. Zapadło milczenie. Gestapowiec wziął karafkę, bez pytania napełnił kieliszki i bez czekania wychylił swój. - Herrlich!... Umm! Rzeczywiście nektar, cudo! Tarłowski wbił wzrok w blat stołu, oddychając chrapliwie i nie dostrzegając pełnego kieliszka. Gdy uniósł głowę, zawiesił wzrok na twarzy kapitana i spytał cicho: - Co mogę zrobić, by uratować syna, panie Muller? - Bardzo dużo, pod warunkiem, że jest pan wierzący. Wierzy pan w Boga? - Tak. - To niech go pan prosi o pomoc. Jako istota wszechmocna nie powinien mieć z tym kłopotów, bez trudu pańskiego syna uratuje. Pod warunkiem, że nie rozeźlił go pan jakimś bluźnierstwem lub upodobaniem do grzesznych czynów, i że nie jest na pana obrażony. Hrabia zacisnął wargi i znowu przymknął powieki, by oczy nie zdradziły wstrętu wobec „dowcipu" gestapowca. Kapitan z rozkoszą sączył nalewkę, a milczenie, formalnie żenujące, wcale mu nie przeszkadzało. Odstawił kieliszek, gdy usta gospodarza eksplodowały: - Chcę wykupić mojego syna! - Wykupić?... - udał zdziwienie Muller. Hrabia skinął głową jak automat, być może przerażony obcesowością własnej frazy, a może tylko zdumiony radykalizmem swego wystąpienia