Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Apoloniusz huśtał się na krzesełku i odwracając się do drewnianego, pomalowanego wapnem przed pluskwami tapczana, na którym, jak duszące się ryby na piasku, leżeli półpijani ludzie, donośnym głosem mówił: - Czy Chrystus byłby dobrym żołnierzem? Nie, raczej dezerterem. Przynajmniej pierwsi chrześcijanie uciekali z armii. Nie chcieli się sprzeciwiać złu. 27 - Ja się sprzeciwiam złu - rzeki leniwie Piotr. Leżał rozwalony między dwiema rozmamłanymi dziewczynami i gmerał rękoma w ich fryzurach. - Zdejm nogi ze stołu albo je umyj. - Umyj nogi. Polek - rzekła dziewczyna spod ściany. Miała grube, rozlane uda i czerwone, mięsiste wargi. - Ale! chcielibyście. Uważacie, był taki szczep Wandalów, bardzo tchórzliwy - ciągnął Apoloniusz, zesunąwszy piętą talerze na kupę - wszyscy ich tłukli i z Danii czy z Węgier wygnali do Hiszpanii. Tam Wandale wsiedli na okręty, pojechali do Afryki i doszli piechotą pod Kartaginę, gdzie biskupem był św. Augustyn, ten od św. Moniki. - A wtedy święty wyjechał na ośle i nawrócił Wandalów - powiedział spod pieca młodzieniec, pyknąwszy z fajki. Wydymał pulchne, różowe policzki, pokryte złocistym puszkiem jak owoc brzoskwini. Pod oczyma miał wielkie sińce. Pianista, dłuższy czas żył z pianistką o uroczych dołkach w buzi i drapieżnym, namiętnym spojrzeniu. Latem ochrzciliśmy go (bo był wyznania narodowego) przy zapalonych świecach, wiechciach kwiatów i miednicy chłodnej, kaplicznej wody, którą zapobiegliwy ksiądz umył mu dokładnie głowę, a zaraz po chrzcie na naj ruchliwym punkcie Grójeckiej wymigiwaliśmy się od łapanki ulicznej. Pożeniliśmy ich nierychło, bo dopiero późną zimą. Rodzice odmawiali błogosławieństwa ze względu na mezalians. Wprawdzie ustąpili i użyczyli muzykom pokoju do spania i fortepianu do ćwiczeń oraz kuchni do produkcji bimbru, ale nie zechcieli zaprosić na wesele przyjaciół, więc przyjaciele weselisko urządzili sami. Panna młoda w sztywnej niebieskiej sukni siedziała w fotelu nieruchomo, jakby połknęła kij. Była senna, zmęczona i pijana. - Miło tu u was, bardzo miło, wiesz? - Żydóweczka, która uciekła z getta i tej nocy nie miała gdzie spać, uklękła koło Marii przy książkach i objęła ją ramieniem. - To dziwne, tak dawno nie miałam w ręku szczoteczki do zębów, kanapki, filiżanki z herbatą, książki. Wiecie, to trudno nawet określić. I wciąż to uczucie, że trzeba odejść. Ja się panicznie boję! 28 Maria pogłaskała ją, milcząc, po ptasiej głowie ozdobionej lśniącymi falami przylizanych włosów. - Przecież pani była pieśniarką? Chyba niczego pani nie brakowało. - Miała na sobie żółtą sukienkę w chryzantemy, z wyzywającym dekoltem. Zza niego wychylała się zalotnie kremowa koronka koszulki. Na długim łańcuszku kołysał się między piersiami złoty krzyżyk. - Brakowało? Nie, nie brakowało - odrzekła z błyskiem zdziwienia w załzawionych, krowich oczach. Miała szerokie, rozłożyste biodra, dobre do rodzenia. - Niech pan zrozumie, z artystkami nawet Niemcy inaczej... - urwała i zamyśliła się, patrząc tępo w książki. - Platon, Tomasz z Akwinu, Montaigne - dotykała polakierowanym na purpurowo paznokciem obszarpanych grzbietów kupionych na wózkach i wykradzionych z antykwariatu książek. - Tylko żeby pan widział to, co ja widziałam za murami... - Augustyn napisał sześćdziesiąt trzy książki! Kiedy Wandalowie obiegli Kartaginę, robił właśnie korektę i przy niej umarł! - rzekł maniacko Apoloniusz. - Po Wandalach nie zostało nic, a Augustyna dzisiaj czytają. Ergo - wzniósł dłoń z rozczapierzonymi palcami ku sufitowi - wojna minie, a poezja zostanie, a wraz z nią zostaną moje winiety! Pod sufitem suszyły się na sznurkach okładki tomiku poetyckiego. Ciągnęło od nich farbą drukarską. Światło przebijało się przez czarne i czerwone płaszczyzny pakowego papieru i plątało się wśród kartek jak w gąszczu leśnym. Okładki szeleściły jak suche liście. Żydóweczka podeszła do patefonu i zmieniła płytę. - A ja myślę, że po aryjskiej stronie też będzie getto - powiedziała, patrząc z ukosa na Marię. - Tylko nie będzie z niego wyjścia. - Odpłynęła w tańcu, zabrana przez Piotra. - Ona jest zdenerwowana - rzekła cicho Maria. - Jej rodzina została za murami. 29 Igła trafiła na pęknięcie w płycie i zawodziła monotonnie. We drzwiach stanął zarumieniony Tomasz. Jego żona poprawiła sukienkę na lekko wypukłym brzuchu. - "Jeszcze tylko kilka ciężkich chmur nie porozpychanych nozdrzem konia" - zadeklamował i wskazawszy ręką za okno, na bramę, krzyknął z uczuciem: - Koń, koń! W kręgu złotawego światła znad drzwi śnieg oślepiająco biały i gładki leżał jak talerz na popielatym obrusie, dalej, w cieniu, szarzał i siniał, jakby odbijał niebo, aż dopiero przy furtce mienił się w blasku lampy ulicznej. Załadowana jak wóz z sianem platforma stała w ciemności, nieruchoma jak góra. Czerwona latarnia kołysała się pod kołami, kładąc na śnieg rozchwiane cienie, oświetlając nogi i podbrzusze konia, który wydawał się wyższy i tęższy niż zazwyczaj. Szły od niego kłęby pary, jakby oddychał skórą. Zwiesił łeb, był zmęczony. Furman stał obok wozu i cierpliwie czekał, zabijając rękoma o pierś. Kiedy odciągnęliśmy z Tomaszem skrzydła bramy, sięgnął bez pośpiechu po bat, machnął lejcami i cmoknął. Koń poderwał łeb, szarpnął się całym ciałem na boki, ale wóz nie ruszył. Przednie koła utkwiły w rynsztoku. - Za pysk cholerę i do tyłu - rzekłem ze znawstwem. - Zaraz podłożę deskę do rynsztoka. - K'sobie - krzyknął furman napierając na dyszel. Żandarm w niebieskim płaszczu, pilnujący sąsiedniego budynku byłej szkoły miejskiej, napakowanej jak więzienie "ochotnikami" przeznaczonymi na roboty do Prus, bijąc tępo podkutymi butami o kamienie chodnika, nadszedł od strony latarni. Przez pierś miał przewieszony reflektor na rzemieniach. Podkręcił kontakt i uprzejmie zaświecił. - Za dużo klamotów naładowane - rzekł rzeczowo. Spod okapu hełmu, z głębokiego cienia, oczy jego błyszczały nad strugą światła ostro jak wilcze ślepia. Co dzień rano przychodził do kantoru telefonować po zmianę warty i nieodmiennie meldował, że nic ważnego w ciągu nocy nie zaszło. 30 Koń chrapnął, osadził się na tylnych nogach, naparł ciałem do tyłu i platforma dźwignęła się po kocich łbach. Teraz koń pociągnął ku przodowi. Wóz naładowany po wierzch jak krypa walizami, tłomo-kami, betami, meblami i brzęczącymi naczyniami z aluminium, chwiejąc się, wjechał po deskach na podwórze. Żandarm zgasił reflektor, poprawił na sobie pasy i miarowym krokiem oddalił się w stronę szkoły. Zwykle ją mijał, dochodził do małego kościółka księży pallotynów (częściowo spalonego we wrześniu i odnawianego pieczołowicie a nieustannie w ciągu całego sezonu materiałami z naszej firmy), skręcał pod gnijącym murem schroniska dla bezrobotnych, mieszczącego się w pofabrycznych halach tuż przy torze kolejowym