Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

I to był nareszcie dobry pomysł. Usadowił się, jak mógł najwygodniej i zaczął wsłuchiwać się w docho- dzące zewsząd poskrzypywanie i jęki drewnianej konstrukcji. Czuł, że łódź się porusza. A więc naprawdę wypłynęli. - Ma pan zapalniczkę albo zapałki, panie poruczniku? - zapytał Everly, odzywając się po raz pierwszy od popołudnia. - Jedno i drugie. - To może byśmy zgasili tę lampę? - zapytał plutonowy i jego głos znowu brzmiał bardziej jak rozkaz, niż sugestia. - Jeśli będzie potrzebna, mamy czym ją zapalić. Jeszcze się ten olej rozleje i będzie pożar. - Racja - przyznał Weston i zdmuchnął płomień. Żar tlił się jeszcze długo na końcu knota, napełniając schowek cuchnącym dymem. A potem zapanowała całkowita ciemność. Nie ulegało wątpliwości, że płyną. Kadłub przechylił się, zmuszając porucznika do zmiany pozycji i słychać było chlupot wody za deskami kadłuba. Zaczął myśleć co dalej. Obawa, że zostaną obrabowani i zamordowani wydawała się rozwiewać. Prawie czuł wyrzuty sumienia, że coś takiego mu przyszło do głowy. Wiedział, skąd się wzięła ta myśl - wstydził się własnej dezercji i wymyślił to, żeby sumienie go nie męczyło. Był dezerterem. Zdezerterował w obliczu wroga, uciekł z pola walki, ukryty w śmierdzącym rybami schowku filipińskiego kutra rybackiego. Nie to miał zamiar robić, kiedy wstępował do Korpusu i uczył się latać. Zasnął po jakimś czasie, postanawiając, że nie będzie więcej zaprzątał sobie tym głowy. Przecież nie uciekał dlatego, żeby uniknąć wypełnienia swoich obowiązków jako wojsko- wego. On tylko unikał wzięcia do niewoli, żeby dostać się do Australii i znowu zasiąść za sterami samolotu, najlepiej myśliwca i ruszyć do walki z wrogiem w sposób, którego go uczono takim nakładem środków. Obudził się zaniepokojony czymś, czego z początku nie rozpoznał. Niepokój przerodził się w jednej chwili w przerażenie. Odruchowo próbował się zerwać na równe nogi, ale coś na nim leżało, czy raczej ktoś na nim leżał. Przerażenie przerodziło się w panikę, gdy ten ktoś zaczął się ruszać i wydawać okropne, gardłowe dźwięki. Znowu zadziałał odruchowo, próbu- jąc go z siebie zepchnąć, czy samemu się spod tego kogoś wydostać, i wtedy poczuł, że ręce mu się w czymś ślizgają. - Panie poruczniku, nic się panu nie stało? - usłyszał szept Everly’ego. Zanim zdążył odpowiedzieć, poczuł ruch koło siebie i ciężar, który go przygniatał, został uniesiony. - Co jest, do kurwy... - Nic się panu nie stało? Nie zdążył pana pociąć? - O Jezu! Co się stało? - Poderżnąłem mu gardło. Nic się panu nie stało? Sukinsyn jest na mnie wściekły, że mu nie odpowiadam natychmiast. - Jestem cały mokry, ręce mam mokre - mamrotał Weston. I nagle zrozumiał od czego jego ręce są mokre i śliskie. Poczuł nudności. Niewiele miał do zwymiotowania, więc skończył szybko, ale rozbolała go klatka piersiowa i czuł obrzydliwy smak w ustach. - Co się stało, do jasnej cholery? - zapytał, kiedy już jako tako doszedł do siebie. Teraz sam zaczynał się wściekać. - O, jest - usłyszał Everly'ego. - Znalazłem. - Co znalazłeś? - Nóż. Wygląda na nóż do filetowania - usłyszał z ciemności. Poczuł, że coś na niego naciska. - Proszę to wziąć. - Nie chcę! - Tam na zewnątrz jest ich jeszcze trzech - spokojnie tłumaczył Everly. - Za jakieś pół minuty zaczną podejrzewać, że coś mu poszło nie tak. - Chciał mnie zabić? - zapytał Weston, jakby jego umysł nie był w stanie tego objąć. - Całe szczęście, że zaczął od pana - usłyszał odpowiedź. - Gdybym musiał z nim walczyć, cholera wie, co by z tego wyszło. - Jezu! - Załaduj pistolet - rozkazał Everly. - Całe ręce mam upieprzone we krwi... - To wytrzyj je o spodnie, na litość boską. Przeładuj wreszcie ten pistolet. Tylko po cichu! Weston potarł rękami o spodnie, a potem jakoś zdołał wyjąć trzęsącymi się rękami pistolet z kabury. Kiedy po raz pierwszy próbował przeładować broń, zamek wyślizgnął mu się z palców, zanim odciągnął go do połowy i sprężyna zamknęła go z donośnym szczękiem, nie dosyłając naboju do lufy. - Powiedziałem „po cichu", na miłość boską! - szepnął Everly. Zanim zdążył spróbować raz jeszcze, wpadające przez klapę światło latarki oślepiło go kompletnie na moment. Usłyszał tylko zduszone prze- kleństwo plutonowego i po sekundzie ciszę rozdarło z pół tuzina ogłusza- jących detonacji, którym towarzyszyły błyski pomarańczowego ognia. Od tej pory wszystko wyglądało jak film kręcony w zwolnionym tempie. Weston raz jeszcze obtarł palce o szwy spodni i szarpnął zamek pistoletu. Znowu mu się wyślizgnął, ale tym razem usłyszał i poczuł, że nabój został dosłany. Zrozumiał też, skąd pochodziły detonacje i błyski. Everly wygarnął serią z Thompsona. W zamkniętym pomieszczeniu hałas był niewiarygodnie głośny. W uszach mu dzwoniło, w głowie kręciło mu się od wymiotów i szoku. Snop światła i potem błysk wystrzałów niemal kompletnie oślepiły go, ale zdawało mu się, że widzi Everly’ego, nurkującego po leżącą na podłodze latarkę. Nakrył ją swoim ciałem i znowu zapanowała ciemność