Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Widywałem ją wysoko, na górnych pokładach ogrodniczych, jak zbierała do koszy owoce. Uśmiechała się do mnie, ale nie robiła nic, by zejść, zamienić choć słowo. Kilka razy zauważyłem, jak przyglądała mi się, są- dząc że patrzę w innym kierunku. Szczerze mówiąc - zdarzało mi się robić to samo. Nie mogłem się przełamać, by tam pójść. Moi rówieśnicy, z którymi i tak nie znajdowałem wspólnych słów, zauważyli ten dziwny układ. Zaczęli mnie jeszcze bardziej unikać. Wychylając się przez barierkę, przyglądałem się pustemu na- pędowi po wyczepionej przed ostatnią Wymianą linie. Nieuży- wany mechanizm wjechał do wnętrza miasta i teraz wystawały same końcówki masywnych szczęk. Przez szczeliny w podłodze zobaczyłem ludzi. Zszedłem na pokład napędowy, znajdujący się pod pokładem głównym. Dwa- naście zestawów szyn, mniejszych kratownic i popychaczy od- chodziło od idącego z góry walca zawierającego Regulator. Wie- działem, że mieliśmy jedenaście napędów, z czego obecnie czte- ry były nieużywane. Dwunasty zestaw trzymał trap. — Jak ręka? — zapytał Cesenu, poprawiając coś wewnątrz jakiejś skrzynki. — Passin wciąż narzeka. — Jeszcze ze dwa tygodnie. Zgodnie z instrukcjami zielarki poruszałem palcami, by po- budzić obieg krwi. Usztywniona ręka czasem drętwiała. — Niektóre miejsca trzeba czyścić — powiedział Cesenu, od powiadając na pytanie, które wcale nie miało paść. Wszedł głę biej do środka mechanizmu. Nad samym napędem znajdowała się lita osłona z grubej, stalowej blachy, ale dookoła, przez niezliczone perforacje, do- stawało się sporo światła. Przysiadłem na cokole regulatora obok napisu „Aristo" i zacząłem przyglądać się wnętrzu pokła- du napędowego. Pracowało tu jeszcze trzech mężczyzn, chociaż nie potrafiłem ich rozpoznać przez gąszcz stalowych konstruk- cji i nakładające się na nie cętki światła. Niżej, na obrzeżach miasta, znajdowały się kabiny mieszkal- ne, otoczone przez uprawy wytrzymalszych odmian roślin pną- cych. Wewnątrz były instalacje techniczne niezbędne do funk- cjonowania miasta: plątanina rur, pomp i zbiorników do oczysz- czania ścieków i odzyskiwania wody. Podziwiałem ludzi, którzy wiedzieli co płynie w której rurze i kiedy który zawór przekręcić w którą stronę. Fascynowały mnie te skomplikowane mechani- zmy, ale drażniło mnie, że nie rozumiałem zasady ich działania. Nie chciałem schodzić dalej. To było tylko uciekanie od pro- blemu czekającego mnie na górze miasta. — Czy można założyć drugi trap? — zapytałem. Cesenu wyprostował się. — Zobacz. — Wskazał ręką wnętrze kratownicy, gdzie na kilkudziesięciu rzędach kół trzymał się wspornik napędu. W środku znajdował się jednolity, gruby, prostokątny kształt za- kończony blisko krawędzi miasta szczękami. — To jest napęd. Czyścimy i konserwujemy to od zewnątrz, ale co jest w środku, ani jak działa, nie wiemy. Lepiej nie kombinować i robić to co się umie, tak jak się to robiło od zawsze. Nowe pomysły to no- we kłopoty. — Czy dlatego nie łapiemy nowej liny? — Każda zmiana osłabia konstrukcję, a wytrzymałość mate- riału, nawet stali, ma swoje granice. Bez potrzeby nie zmienia- my układu sił. Wiedziałem, że drut zgięty pięćdziesiąt razy, pęknie. — Czyli, że jest określona ilość wyczepień, jaką miasto mo że wytrzymać? — Tak, choć ja jej nie znam. Zajął się ponownie pracą. Tak jak człowiek - może wytrzymać tylko określoną ilość rozstań. Nie wiem, skąd przyszła mi do głowy ta myśl. — Cesenu? — Tak? — W jego głosie wyczułem delikatne zniecierpliwienie. — Co zabrał ten ptak? — Elektryczne oko. Elektryczne oko. Nie chciałem przeciągać i postanowiłem drążyć temat przy następnej okazji. Milczałem, snując domysły, choć wiedziałem, że do niczego sensownego nie dojdę, nie wie- dząc, co znaczy słowo „elektryczne". — Idź do niej — powiedział niespodziewanie, schowany pra wie do połowy wewnątrz mechanizmu. — Może jest nieśmiała. Zerwałem się i zacząłem wchodzić po schodach, próbując wykorzystać ten bodziec, z nadzieją, że starczy mi energii na następne sześć poziomów. Chwilę później, sam nie wierząc, że to zrobiłem, stałem przed wejściem do zielarni. Zapukałem w ścianę. Zza przepierzenia wyszła... Czarnowłosa. Była zaskoczona, ale odezwała się pierwsza: — Cześć, przyszedłeś do mnie? — I tak i nie... Właściwie... tak! Ręce miała umorusane w ziemi. Przekrzywiła lekko głowę i czekała na ciąg dalszy. — Jak ci na imię? — zapytałem. — Wołali mnie Hersis. Dlaczego czekałeś tyle czasu nim tu przyszedłeś? Wzruszyłem ramionami. — Też mogłaś zejść do mnie na dół. — Dlaczego miałabym to robić pierwsza? — Skoczyłaś nad Niebem. — Więc następny krok powinien należeć do ciebie. — Skoczyłaś dla mnie. — Źle mi tam było — wzruszyła ramionami. Oczy miała błyszczące, przejęte rozmową bardziej, niż to wynikało ze słów. Widząc moje badawcze spojrzenie opuściła wzrok. — Porwał mnie pół roku temu. Inni udawali, że nie wiedzą. Robi, co chce, bo wszyscy się go boją. Przypomniałem sobie postać w płaszczu, ale niczego, co sta- ło się tamtego wieczoru, nie byłem pewien. Na pewno był to Ptasznik, ale czy chciał mnie porwać? Szukał ucznia... Nie! Pas- sin i kapitan nigdy by mnie nie zostawili w obcym mieście! — Witaj, Murk! — Phora weszła w garścią świeżo ściętych roślin. — Za wcześnie na zdjęcie opatrunku. Patrzyła na mnie swoimi mądrymi oczyma. Wiedziała prze- cież, że sprowadza mnie co innego. Czekała aż sam to powiem. — Nie chodzi o rękę... Posadziła mnie przy stole, odsyłając Czarnowłosą do jakiejś pracy. Obejrzała jednak opatrunek i wysłuchała krótkiej opo- wieści o snach. — Na to nie ma lekarstwa — odezwała się z powagą. — Mo- gę ci dać wywar na mocny sen. Sen będzie się śnił, ale nie bę- dziesz się budził w nocy. — To chyba gorzej. — Rano nie będziesz nic pamiętał. Czyja we śnie to ten sam ja, co w dzień? Nie pamiętam snów, jeśli się nie obudzę w trakcie, a we śnie nie pamiętam siebie spoza snu. Żyjemy więc razem, tu, w tym ciele. Ja dzienny i ja nocny. Dwie osoby. Nie mogę mojemu drugiemu ja zrobić cze- goś takiego. — Dziękuję, lepiej nie. Jakoś sobie z tym poradzę... Wrócę na zdjęcie tego. — Wskazałem bandaże. — Dziękuję. Wyszedłem. Hersis stała na zewnątrz. Opierała się o poręcz i patrzyła w dal. Stanąłem obok. Błękitne Niebo przekreślone pionową kreską, kilka chmur na granicy widoczności. — Obserwator uczy mnie pisać — powiedziałem niespodzie- wanie dla samego siebie. — Mogę go zapytać, czy... — Byłoby wspaniale. * * * Tabliczka z drobnym piaskiem i cienki patyk - tak wyglądał nasz przyrząd do nauki. Papier był zbyt cenny. Wiedziałem o tym i nawet nie myślałem, żeby poprosić o kartkę i pióro. Mo- gliśmy pisać tylko w bezwietrzne dni. Pozostały czas, potrzebny na zrośnięcie się ręki, spędzałem z Hersis po kilka godzin dziennie na mozolnym dłubaniu liter i wyrazów w piasku oraz na czytaniu zapisków Sigga