Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Jeśli Czarne Stopy snnd rzeki Marłaś wykopały tomahawk wojny to po czternastu dniach mówią już o tym Komańczowie znad Rio Conchas. A jeśli wśród szczepu Wallawalah wyróżnia się wielki wojownik, to wieść o nim dociera do Dakoty z Coteau znad Missouri. Jak można się było tego spodziewać, mowa była o bohaterskim czynie Marcina Baumanna. HobbIe-Frank powiedział: -To prawda, dobrze się wywiązałeś z zadania, ale nie jesteś tutaj jedynym człowiekiem, który może się chlubić swoją przygodą.Mój niedźwiedź, na którego kiedyś się natknąłem też nie był z papieru. -Co? -zapytał Jemmy. -Pan także miał przygodę z niedźwie- dziem? -I to jeszcze jaką! Ja z nim, a on ze mną. -Musi pan opowiedzieć! -Czemu nie? -HobbIe-Frank odkaszlnął i zaczął: Nie byłem wtedy jeszcze długo w Stanach Zjednoczonych, to znaczy, że nie znałem jeszcze tutejszych stosunków. Nie chcę bynajmniej powiedzieć, że nie jestem wykształcony. Wprost przeciwnie, przywiozłem wielki zapas cielesnych i duchowych zalet. Jednak wszystkiego trzeba się uczyć. Czego się nie widziało ani uprawiało, tego nie można znać. Bankier, na przykład, jakkolwiek będzie mądry, nie potrafi tak grać na kobzie jak ja i pan, a uczony profesor eksperymentalnej astronomii nie potrafił od razu,ot tak, bez wskazówek, zostać kucharzem. Przytaczam ten przykład dla własnego usprawiedliwienia i obrony. Otóż moja przygoda rozegrała się w pobliżu Arkansasu w Colorado. Poprzednio włóczyłem się po rozmai- tych miastach Stanów Zjednoczonych i uciułałem małą sumkę. Chcia- łem obracając tym kapitałem rozpocząć handel na Zachodzie, chciałem zostać tym, co tu nazywają a pedlar*. Ruszyłem w drogę z dość pokaźnym zapasem różnych towarów. Szczęście mi sprzyjało i już w okolicy fortu Lyon nad Arkansas pozbyłem się reszty towarów. Spławiłem nawet wózek z dobrym zarobkiem. Siedziałem na koniu ze strzelbą w ręku, z nabitą kiesą u boku i postanowiłem dla własnej przyjemności wybrać się nieco dalej. Już wtedy miałem chęć zostać sławnym westmanem. -Jakim pan istotnie jest -wtrącił Jemmy. -No, jeszcze nie. Ale myślę, że jeśli teraz uderzymy na Siuksów, nie zostanę za frontem jak Hannibal* pod Waterloo* i niezawodnie będę miał sposobność uzyskania sławnego imienia. Lecz opowiadajmy dalej. W tym czasie Colorado było jeszcze mało znane. Znaleziono olbrzymie pola złota, więc ze wschodu przybywali prospektorzy* i diggersi*. Prawdziwych osiedleńców zjawiało się niewielu. Byłem więc zdumiony, gdy natrafiłem po drodze na prawdziwą, normalną farmę. Składała się z małej strażnicy, rozległych pól i wielkich łąk. Settiement* wznosiło się na brzegu Purgatorio, w przepięknym klonowym lesie. Zdziwiłem się też bardzo widząc w każdym klonie rurę, przez którą sok drzewny wlewał się do naczyń wkopanych w ziemię. Była wiosna, najlepszy czas do zbierania cukru klonowego. W pobliżu strażnicy stały długie, obszerne, ale dość płytkie drewniane kadzie pełne soku. Zaznaczam to ze względu na rolę, jaką błogosławiony sok odgrywa w moim opowiadaniu. -Ta osada na pewno nie była własnością Jankesa -rzekł Old Shatterhand. -Jankes udałby się na poszukiwanie złota, zamiast jako sguatter* siedzieć na gospodarstwie. -Słusznie. Właściciel farmy pochodził z Norwegii. Przyjął mnie bardzo gościnnie. Mieszkał z rodziną, a więc z żoną, dwoma synami i córką. Proszono mnie, abym został jak najdłużej. Chętnie przystałem na to i starałem się pomagać w gospodarstwie. Rozmaite przysługi i moja wrodzona duchowa przewaga zyskały mi zaufanie do tego stopnia, że zostawili mnie samego na farmie