Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- Nie martw się o mnie - odparł Strand stłumionym głosem. - Zostaw mnie tylko samego na chwilę. Hazen zmierzył go bacznym wzrokiem, po czym wrócił do poczekalni. Strand nadal siedział, próbując opanować drżenie rąk, kiedy doktor Laird zamaszystym krokiem przechodził przez korytarz. Doktor zatrzymał się na jego widok. - Już po wszystkim, proszę pana - oznajmił. - Operacja doskonale się udała. Pańska córka znajdzie się lada moment na dole. - Dziękuję panu - powiedział Strand, nie wstając z krzesła. - Reszta osób jest w poczekalni. Proszę dać im znać. Doktor poklepał go po ramieniu - gest przekraczający obowiązki najlepszego specjalisty w swojej dziedzinie - i udał się do poczekalni. Strand wciąż siedział na krześle, kiedy obok przewożono do pokoju Karolinę. Wstał, żeby na nią popatrzeć. Jej twarz, a przynajmniej to, co mógł zobaczyć spoza bandaży, była spokojna i przypominała buzię szczęśliwego śpiącego dziecka. Płakał, sam o tym nie wiedząc. Rozdział 12. Siedział samotnie przy świetle szkolnej lampy z zielonym szklanym abażurem przy dużym biurku w saloniku Malson Residence, domu na terenie campusu szkoły Dunberry. Kwestor dał mu klucze. Jimmy przywiózł go tu z Nowego Jorku samochodem pożyczonym od przyjaciela. Ten skrzypiący stary drewniany dom, który o ile można było to przewidzieć, miał stać się domem rodziców aż do końca pracy zawodowej jego ojca, nie zrobił dobrego wrażenia na Jimmym. Mieszkanie kierownika internatu, oddzielone od pokojów chłopców długim, ciemnym korytarzem, było dość duże, ale stało w nim niewiele sprzętów bez określonego charakteru i noszących ślady długotrwałego, mało oględnego używania. - Na luksusy nie można narzekać, prawda, papciu? - zauważył Jimmy, wniósłszy walizki ojca. - Wyrzucimy większość tych gratów - powiedział Strand. - Twoja matka wysłała sporo naszych rzeczy i kiedy przyjedzie tutaj, jestem pewien, że urządzi wygodnie to mieszkanie. - Leslie siedziała w Nowym Jorku, bo nie mogli zostawić Karoliny samej, dopóki głowę miała spowitą w bandaże. Doktor Laird zapewniał, że Karolina będzie mogła się pokazać publicznie i wyruszyć w drogę za dwa tygodnie, kiedy to powinna udać się do Arizony na początek roku szkolnego, i Leslie postanowiła wybrać się razem z nią w tę podróż. - Żałuję, że nie mogę zostać i dotrzymać ci towarzystwa, papciu - oznajmił Jimmy. - Nie podoba mi się myśl, że będziesz się sam obijał po tej stodole przez całe dwa tygodnie. - Nie będę sam. Chłopcy powinni się tu zameldować pojutrze. - Dla ilu pisklaków masz być kwoką? - Tylko dla dziewięciu. - Niech cię pan Bóg ma w swojej opiece, papciu. - Jeśli potrafiłem dać sobie radę z tobą, to dam sobie radę z dziewięcioma smarkaczami, których mi powierzą. Szczęście nam sprzyja. Niektórzy nauczyciele w dużych domach studenckich mają na głowie aż sześćdziesięciu. Jimmy się roześmiał. - Jeśli któryś z nich zalezie ci za skórę, daj mi znać. Zaszantażuję Solomona, żeby mi dał następny wolny dzień, przyjadę i spuszczę im manto. - Spojrzał na zegarek. - No, to muszę już jechać. Obiecałem odstawić samochód przed zamknięciem biura. - Podszedł, objął i uściskał ojca, co mu się dotąd nie zdarzało. - Proszę, uważaj na siebie. Dzieciaki potrafią i świętego zamęczyć na śmierć. - Po nowojorskich szkołach to po prostu czysta przyjemność - powiedział Strand. - Dzisiaj nic nie jest czystą przyjemnością. - Jimmy potrząsnął rękę ojca, skrzywił się patrząc na odłażącą tapetę i wyszedł. Chwilę później Strand usłyszał odjeżdżający samochód. W domu zapanowała cisza, cisza, pomyślał, do której będzie musiał się przyzwyczajać po nieustannym zgiełku nowojorskim. Po południu u dyrektora szkoły miała się odbyć herbatka dla grona nauczycielskiego. Kwestor zaopatrzył Stranda w mapę campusu, żeby mógł tam trafić. Po drodze minął boisko do footballu, gdzie na pięknie utrzymanej, gęstej, zielonej murawie chłopcy kandydujący do drużyny, którzy zjechali wcześniej od innych, biegali, trafiali w kukły łączników i podawali piłkę. Sam campus ze stylowymi staroangielskimi domami studenckimi, o ścianach obrośniętych bluszczem, sprawiał raczej wrażenie wiejskiego klubu niż szkoły i Strand uśmiechnął się kwaśno porównując go z budynkami w Nowym Jorku, w których uczył, i z zatłoczonym, pełnym kurzu, pozbawionym murawy boiskiem stadionu Lewisohna w City College. Stadion dawno już zrównano z ziemią, a on, nie żywiąc sentymentu do collegeu, nie zajrzał tam od chwili ukończenia studiów, nie miał więc pojęcia, jakie budynki wzniesiono na tym miejscu, gdzie niewyrośnięci chłopcy z murzyńskiego getta walczyli czupurnie, choć zwykle bezskutecznie, w sobotnie jesienne popołudnia. City College nie miało już swojej drużyny footballowej. Względy oszczędnościowe. Dunberry, jak widać, nie kierowało się względami oszczędnościowymi. Herbatę podano na trawniku za domem dyrektora szkoły, białą drewnianą landarą z gankiem podpartym filarami. Goście ubrani byli w sposób nieformalny i cała ta impreza przypominała Strandowi przyjęcia, na które zabierał go tego lata w Eashtampton Hazen. Żona Babcocka, tęga, potężnie wyglądająca niewiasta w kwiecistej sukni i dużym słomkowym kapeluszu z szerokim rondem, oprowadziła go przedstawiając zgromadzonym