Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Bobby odsunął go butem na bok, podczas gdy pozostali policjanci upewniali się, że w skrzyni nie ma poza tym nic prócz lodu. - Co to takiego? - zapytał Bobby. Carriscant przykucnął i rozwinął zawiniątko. - Wątroba - powiedział. - Ludzka, jak sądzę. - Chryste! Wątroba Warda? - Tamtą nam odesłał. Ta musi należeć do kogoś innego. Wytaszczono i opróżniono również drugi kufer. Znaleźli w nim trzy martwe psy i dolną część tułowia niezidentyfikowanej małpy. - Mówiłem, że to nie najlepszy pomysł – powiedział Carriscant. Policjanci ryli w warstwach sprasowanego lodu, sprawdzając, czy coś się tam jeszcze nie uchowało. Reszta stała półkolem w niedbałych pozach, z kragami w pogotowiu, trzymając na dystans zaskoczoną i zdezorientowaną służbę. W kącie na dnie drugiej skrzyni znaleziono płócienny worek, w którym były dwa serca, ludzka dłoń i głowa małpy z odłupaną połową czaszki. - Czy byłby pan w stanie stwierdzić, że ta ręka należy do Brauna? - zapytał Bobby. - Nie. Przebarwienie to uniemożliwia. Dlaczego mnie pan tu przywiózł? - Potrzebny mi był medyk. Sam nie potrafię zidentyfikować tych kawałków mięsa. - Na tej wyspie jest zatrzęsienie amerykańskich lekarzy. - Zgadza się, ale żaden z nich nie zna sprawy tak dobrze, jak pan. - Bobby wziął latarnię i ruszył w stronę pracowni, pojawiając się z powrotem po kilku sekundach. - Gdzie się to wszystko podziało? - zapytał z gniewem. - Kiedy byliśmy tu ostatnio, oba kufry pękały w szwach. - Być może doktor Cruz zaprzestał prac doświadczalnych. - Dlaczego miałby... Rozmowę przerwały gniewne krzyki, dobiegające od strony tłumu. Po chwili ukazał się Cruz w niekompletnym stroju. Rozpięta koszula odsłaniała jego potężny tors i podrygujący brzuch, porośnięty gęstym kożuchem szarych włosów. Cruz klął i wrzeszczał, dopóki Bobby nie pokazał mu nakazu rewizji. - To pańska sprawka, Carriscant! - ryknął stary doktor. - To celowe usiłowanie podważenia mojej reputacji. - Prosiłem doktora Carriscanta, żeby towarzyszył mi podczas przeszukania - wyjaśnił Bobby, kiedy przetłumaczono mu z grubsza inwektywy Cruza. - Był zdecydowanie niechętny, ale nalegałem, żeby ze mną przyjechał. Cruz podszedł do Carriscanta i stanął naprzeciwko niego. U ich stóp walały się ludzkie i zwierzęce szczątki. Odwrócona wnętrzem do góry dłoń była przykurczona, jak gdyby żebrała o jałmużnę. - Pan mnie podejrzewa? - zwrócił się Cruz do Bobby’ego po angielsku. - Po prostu prowadzę czynności śledcze wszędzie tam, gdzie uznam to za stosowne. Cruz wyciągnął rękę w stronę Carriscanta. - Ten człowiek to awanturnik. Widziałem, jak rzucił się na doktora Wielanda. Proszę zapytać poszkodowanego. Słyszałem, jak Carriscant odgrażał się, że go zabije. Wieland to potwierdzi. - Wieland został zwolniony ze stanowiska – poinformował Bobby. Cruz znów zaczął perorować po hiszpańsku, grzmiąc przeciw haniebnemu najściu, zrywaniu mieszkańców do mu w środku nocy, kalaniu jego dobrego imienia. Carriscant patrzył w ziemię, formując czubkiem buta mały kopczyk piasku. Jego wzrok błądził po żałosnych szczątkach, ułożonych obok siebie na ziemi. Wątroba rozmarzła już trochę. Sączące się z niej strumyczki krwi i wody zaczynały powoli przyciągać uwagę mrówek i innego owadziego drobiazgu. List Rozpoznał charakter pisma na kopercie. „Doktor Salvador Carriscant, szpital Świętego Hieronima. Pnnfne”. Uśmiechnął się. Upłynął zaledwie tydzień od ich ostatniego spotkania. Złamał pieczęć. Ukazał się znajomy, nierówny brzeg jej papieru listowego. Rozłożył kartkę i zmarszczył czoło. „Dziś wieczorem na Lunecie” - brzmiała krótka wiadomość. Nie było podpisu. Popatrzył na zegarek, nagle ogarnięty niepokojem. Co zamierzała? Po południu padało, ale pod wieczór niebo się przejaśniło i na Lunetę wyległ spory tłum. Powozy krążyły wko ło, spacerowicze w białych strojach kręcili się przy podium dla orkiestry, wymieniając ploteczki. Niebo po drugiej stronie zatoki zaczynało nabierać pomarańczowych tonów. Carriscant wysiadł z powozu i ruszył skrajem drogi w stronę muru. Od morza zawiewał przyjemny, mocny wiatr. Przy silniejszych podmuchach musiał przytrzymywać kapelusz na głowie, żeby mu nie odfrunął. Usiadł na murze i czekał. Jego wzrok błądził ponad srebrnymi wodami zatoki od wyspy Corregidor po dalekie światła Cavite, migoczące na przeciwległym krańcu wybrzeża. Carriscant próbował skoncentrować się na widoku, chłonąc spokój i ciszę, ciesząc się jedną z rzadkich chwil miłego chłodu, ale nikły dreszcz przeczucia nie dawał mu spokoju. W dołku czuł ostre pieczenie, wywołane niepokojem. Czemu chciała się z nim zobaczyć? I dlaczego w ten sposób? Zmusił się do optymizmu. Może miała dla niego dobrą nowinę? Siostra Aslinger opuszczała wreszcie ich dom. Albo Sieverance zginął w Mindanao z rąk insurrcctos. Zawstydził się ostatniej, nieludzkiej myśli. W końcu to nie wina Sieverance’a, że jest mężem Delfiny