Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

– To robi się młyn. Wybucha gwar. Ktoś się śmieje, ktoś coś mruczy do siebie, mówią jeden przez drugiego. Półmrok, rolety zapuszczone na okna, przez szybę widać błękit nieba. Będzie upalny dzień. – Mamy jeszcze trochę czasu do meczu – mówi trener Górski. – Jak komuś przyjdzie coś ciekawego do głowy, będzie czas to powiedzieć jeszcze w szatni. Ale zasady są ustalone. Jasne dla wszystkich, tak? Mruczą, że tak. Niektórzy nie odpowiadają, ale z twarzy można wyczytać, że wszystko jest jasne i całkowicie zaakceptowane. – Przypominam: odrzucamy wszelkie spekulacje. Nie gramy ani dla Argentyny, ani dla Włochów. Rozstrzygniemy ten mecz w walce – dodaje jeszcze działacz PZPN. Ta narada była tylko ugruntowaniem tego, co ustalili wczoraj, o czym mówili na obozie w Zakopanem, a może także i tego, co im się śniło, bo każdy piłkarz – mocniej naciśnięty – przyzna się w końcu, że często widzi we śnie piłkę toczącą się po trawie. Rozgrywali mecz na tablicy i w wyobraźni. Poprzedniego dnia pojechałem z nimi na ostatni trening przed meczem z Włochami. Boisko w Murrhardt położone jest malowniczo. Wokół zalesione pagórki. Przypomniała mi się przez chwilę Spała. Ze wszystkich stron zielone ściany. Biegali po boisku swobodnie, gimnastykowali się, gonili piłkę i strzelali na bramkę. Wszystko przypominało raczej zabawę niż ostatni trening przed ciężkim meczem. 76 Wieczorem, zgodnie ze zwyczajem, przed hotelem „Sonne Post” zebrał się spory tłumek mieszkańców miasteczka. Pojawili się także miejscowi Polacy. Był ciepły wieczór, zapowiedź upalnego dnia. Z wolna gasły światła w hotelu, a rychło całe Murrhardt pogrążyło się we wczesnym, niespokojnym śnie. Jutro grają „nasi”. Ale co będzie, gdy „nasi” będą grali z naszymi? Dzień meczu. Po śniadaniu i odprawie, o której wspomniałem, był czas wolny, a potem bardzo lekki obiad składający się z cielęciny, ryżu i kompotu. W godzinę później ruszyliśmy do Stuttgartu. Na szosie długa kawalkada aut przystrojonych biało-czerwonymi chorągiewkami. Z okien autokaru dostrzegam żółtego volkswagena, jadącego w środku kawalkady, a przy kierownicy mego młodego żołnierza. Do Stuttgartu 47 kilometrów. Gęstnieje korowód aut i tłum sunący ulicą. Stadion coraz bliżej. Trójkolorowe włoskie chorągiewki i tysiące, dziesiątki tysięcy włoskich kibiców. Witają nas sympatycznie. Uśmiechają się, ale na niektórych twarzach maluje się niepokój. Gesty są łatwe do zrozumienia: „Nie wygrywajcie. Rozejdźmy się na remis”. Ale są tacy, którzy wykonują gest cezarów. Palec w dół: „Jedziecie na śmierć”. Wchodzę na stadion. Ale zielono! Zielono, czerwono i biało, ale przeważa zieleń w tym trójkolorze. Garstka kibiców polskich to wysepka wśród oceanu flag włoskich. Reklamy, reklamy. Opodal bramki, w której stoi już Dino Zoff, na czerwonym tle napis: „Vodka Smirnoff”. Poczuliśmy się bardziej swojsko i niektórzy zaczęli szukać napisu: „Wódka wyborowa”. Nasi kibice skandują: „Polska! Polska!” Już pierwsze okrzyki wywołują raptowną eksplozję stadionu. Pod niebo wznosi się potężny ryk czterdziestu tysięcy ludzi: „Italia! Italia!”. Nasi w krótkich chwilach ciszy starają się wpadać ze swoim: „Polska gola!” Rozpoczął się mecz, z którego bilet zachowałem na pamiątkę. Siedziałem w 24. sektorze w 34. rzędzie. W pierwszej minucie „Tomek” wyłapał dośrodkowanie i minął się z piłką i tylko cud uratował nas od utraty bramki. Wkrótce potem zręcznie obronił następny strzał, a my zaczęliśmy skandować: „Tomek! Tomek!” – W czasie gry nie słyszę i nie widzę nic – powie po meczu Gadocha. – Kiedy piłka wyleci na aut, czasami zobaczę biało-czerwoną flagę, którą ktoś wymachuje. Czujemy waszą obecność, ale słyszymy tylko jeden nieprzerwany ryk. – Kiedy objęliśmy prowadzenie 1:0 – opowiadał Szarmach po grze – po moim strzale włoscy kibice chyba się załamali i ucichli. Wydawało mi się wtedy, że gramy w głębokiej ciszy. Tylko niekiedy dochodził daleki, niewyraźny śpiew grupki naszych kibiców. Jak oni zdzierali gardła! Kibicowanie na piłkarskich mistrzostwach świata przybiera zupełnie inną formę niż podczas olimpiady. Na igrzyskach olimpijskich widzowie zachowują się jakby dostojniej. Natomiast tu, ulicami Stuttgartu, Frankfurtu, Hamburga i innych miast RFN przesuwały się kolorowe korowody tysięcznych rzesz śmiesznie poprzebieranych i nieprzytomnych z emocji ludzi