Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Z miny Arsinoe widziałem, że niczego bardziej nie pragnie, jak móc krnąbrnie oprzeć się Dionizjosowi, toteż spiesznie dodałem: – Nikt nie może zmusić cię do tego, ale szkoda by było, gdyby palące słońce oszpeciło twoją białą jak mleko cerę. Arsinoe krzyknęła z przerażenia i zasłoniła szybko swą nagość, tyle ile się dało. – Dlaczego zaraz mi tego nie powiedziałeś – zwróciła się do mnie z wyrzutem i zaraz zbiegła pod pokład do maleńkiej izdebki, którą przygotował tam dla niej sternik. Kiedy spostrzegła mój wzrok, natychmiast spoważniała i rzekła: – Nie bądź głupi, Turmsie, i nie myśl o mnie źle. Na boginię, raczej wyrzucę te dary w morze, niż mam oglądać takie twoje oczy. Być może jestem, trochę chciwa i nadmiernie lubię klejnoty. Chętnie przyjmuję też podarunki od mężczyzn i to raczej dary o trwałej wartości niż dary bezwartościowe. Nie możesz zaprzeczyć, Turmsie, że ty sam nie zdążyłeś mi jeszcze ofiarować godnych wzmianki darów. Objęła ramionami moje kolana i pospiesznie dodała: – Naturalnie nie potrzebuję od ciebie żadnych darów, ponieważ sam jesteś darem, jaki dostałam. Ale byłbyś małostkowy, gdybyś zabronił mi przyjmować dary od innych. Zauważyłam już, że jesteś człowiekiem rozrzutnym i nie umiesz myśleć o przyszłości, tak jak to powinien robić mężczyzna, który związał swój los z kobietą. Dla mnie dobry jesteś taki, jaki jesteś i z tobą wiązka słomy jest dla mnie wystarczającym posłaniem, a do jedzenia wystarczy kawałek solonej ryby, ale lepiej byłoby mieć piękny dom i zaufane sługi, które by nim zarządzały, oraz niewolników, którzy by orali pola. Pozwól mi więc być przewidującą, dopóki mam możność. Jej słowa złagodziły moje rozgoryczenie, wykazały przecie, że zamierza żyć razem ze mną do końca naszych dni. Kiedy spostrzegła, że się udobruchałem, pogładziła mnie po policzku i prosiła: – Turmsie, staraj się także mnie zrozumieć choć trochę i nie myśl zawsze tylko o sobie samym. Moja piękność to jedyne co posiadam, a trwa ona tylko przez pewien czas. Wybacz mi zatem, jeśli całkiem niewinnie chcę z tej mojej piękności ciągnąc korzyści, dopóki mogę. Kochaj mnie taką, jaka jestem, bez żadnych złych myśli. I tak nie mogę stać się inną. – Ach, Arsinoe – zrzędziłem – terkoczesz jak woda, kiedy mówisz, i nigdy nie jesteś spokojna, tylko zmieniasz się co chwilę. Ale może właśnie dlatego kocham cię i cierpię przez ciebie. Ilekroć sięgam po ciebie, wyślizgujesz mi się przez palce, powiedz mi, ukochana, jak mógłbym do ciebie dotrzeć? Rozwarła szeroko oczy, przyjrzała mi się z przyjemnym bezwstydem i rzekła: – O, Turmsie, sam wiesz to najlepiej i nie mogę ci tu dać żadnej rady. Otoczeni trzeszczeniem wioseł i chlupotaniem fal pozostaliśmy razem pod pokładem, ale jej ciała nic nie mogło znużyć i z każdym moim uściskiem ona stawała się tylko bardziej ożywiona i rześka. O zmierzchu była zdrowa i bujna jak ulistniona winnica, ja zaś przydeptany jak flądra. Ale wobec niej byłem bezsilny. Trzy dni wiosłowaliśmy na pełnym morzu i żadne wiatry nie obudziły się, by nam dopomóc w drodze. Na noce związywaliśmy okręty ze sobą, a kot Arsinoe przemykał się po relingach z żarzącymi się oczyma, tak że wioślarzy ogarniał zabobonny szacunek. Nie szemrali też, tylko wiosłowali usilnie w nadziei, że każde pociągnięcie wiosłem oddala ich od okrutnych okrętów Kartagińczyków. Ale czwartego wieczora Dorieus włożył przepaskę na biodra, zaczął przemawiać do swego miecza, śpiewał lacedemońskie pieśni bojowe, by podniecić się do szaleństwa, i w końcu poszedł i stanął na szeroko rozstawionych nogach przed Dionizjosem. – Co ty sobie właściwie myślisz, Dionizjosie z Fokai? – zapytał. – Okrętom kartagińskim uszliśmy już dawno temu. Po słońcu i gwiazdach widzę, że dzień po dniu zdążamy na północ. Na tyle się na tym rozumiem, że wiem, iż takim kursem nie dojdziemy nigdy do Eryksu. – Zupełnie słusznie, masz rację i zamierzałem z tobą o tym porozmawiać – odparł Dionizjos dobrodusznie. Równocześnie podniósł do góry kciuk na znak dla swoich ludzi, a ci chwycili Dorieusa za ręce i nogi, i związali go jak barana tak szybko, że nie zdążył tknąć miecza. Kiedy już wywarczał z siebie zdumienie, przypomniał sobie o swej godności, zamilkł i wpatrywał się w Dionizjosa żądnym morderstwa wzrokiem. – No tak, widzisz, Dorieusie, potomku Heraklesa – powiedział Dionizjos pojednawczo, zwracając się równocześnie do swoich ludzi, którzy wcale niechętnie podnieśli rękę na Dorieusa. – Szanujemy wysoko twoją odwagę, a z rodu jesteś o wiele szlachetniejszy, niż my wszyscy, ale sam musisz przyznać, że uderzenie wiosłem pod Lade dokucza ci od czasu do czasu. Twój boski przodek Herakles sam bywał czasem zamroczony i słyszał tylko płacz dzieci dźwięczący mu w uszach