Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Terminpobrania krwi wypada w samym środkuprzyjęcia urodzinowego koleżanki z klasy Anny. Przyjęcie ma się odbyć w klubie gimnastycznym, na sali do ćwiczeń. Pozwalam Anniepójść tam na chwilę, złożyć życzenia, a potem jedziemy prostodoszpitala. Solenizantka wyglądajakkrucha księżniczkaz porcelany;jestkopią swojej mamy w miniskali. Zsuwam z nógpantofle i stąpamostrożnie pomiękkiej macie, rozpaczliwieusiłując przypomniećsobieich imiona. Mała nazywa się. Mallory. A mama? Monica? Margaret? Od razu dostrzegam Annę. Siedzirazem z trenerką na batucie; obiepodskakująjak popcorn n-a patelni. Mama Mallory podchodzido mnie z uśmiechem rozpię-tymna twarzy jak sznur światełek choinkowych. - Pani jest pewnie mamą Anny. Nazywam sięMittie - przedstawiasię. - Tak mi przykro,żeAnna musi już iść. Oczywiścierozumiemy sytuację. To wspaniałe:, że otrzyma pani szansę, abydotrzeć tam,gdzie było tak niewielu. Chodzi jej o szpital? - Szczerzeżyczę, żeby paninigd-y to niespotkało -mówię. -Tak, tak, wiem. Ja już w windzie dostaję zawrotów głowy. -Pani Mittie odwraca się, wołającw kierunku batutu: - Aniu,kochanie! Twojamama przyszła! Anna biegnie do nas po miękkich matach. Kiedy moje dziecibyłymałe, marzyłam, żeby wnaszym salonie była taka podłoga,ściany, nawet sufit,żebynic niemogło imsię stać. A co się okazał? Że mogę zapakować Kate jakkomplet kruchego szkła i nic to^ da,bo największe zagrożenie c^ai się w środku, pod samą jejskórą. JODI PlCOULT- Cosię mówi? - przypominam Annie. Mała dziękujemamieMallory. - Proszę bardzo. -Mittie uśmiecha się i wręcza Annie na pożegnanie torebkę słodyczy. -Proszęprzekazaćmężowi, żeby dzwonił do nas, kiedy tylko będzie potrzebował. Z przyjemnością zaopiekujemysię Anną, dopókipani nie wróci z Teksasu. Anna zamiera, nie dokończywszy wiązaniabutów. - Cowłaściwiepowiedziała pani moja córka? -pytam. - Że musi wyjść dziś takwcześnie, bo cała rodzina odprowadzapanią na lotnisko. WHouston zaczynająsię szkoleniai treningi, więczobaczy się paniz rodziną dopiero po powrocie naZiemię. - Jak to: po powrociena Ziemię? -Bo leci pani promem kosmicznym. Przez chwilę stoję jak wryta. Nie mieści mi sięwgłowie, żeAnnamogła wymyślić podobnąbzdurę, a tym bardziej że ta kobieta wnią uwierzyła. - Nie jestem astronautką - mówię. -Nie wiem,dlaczego córkanaopowiadała pani takich rzeczy. Chwytam Annę za ramię i podrywam z ławki,chociażnie skończyłajeszcze wiązać drugiego buta. Wychodzimy na zewnątrz. Odzywam się dopiero przy samochodzie. - Dlaczego nakłamałaś tejpani? Anna patrzy na mnie. Minęma nadąsaną. - A dlaczego nie mogłam zostać dłużej? Bo twoja siostrajest ważniejsza od tortu i lodów. Boja niemogę zrobić dla niejtego co ty. Botakpowiedziałam ikoniec. Jestem taka zła, że dopiero za drugim razem udaje mi sięotworzyć samochód. - Przestań się zachowywać, jakbyś miała pięć lat - wypominam Annie, zanim zdążę sobie przypomnieć, że przecież tyle właśnie ma. -Temperatura była taka - opowiadaBrian - że stopiłsięsrebrnyserwis do herbaty. Ołówki na biurkubyły zgięte wpół. Odrywamwzrok od gazety. - Kto zaprószyłogień? -Właściciele wyjechali na wakacje. Zostawili wdomu psaBEZMOJEJ ZGODYi kota. Zwierzakiganiały siępo mieszkaniu i włączyły kuchenkęelektryczną. - Zsuwa spodnie,krzywiąc się z bólu. -Od samegoklęczenia na dachudostałem poparzeń drugiego stopnia. Jegokolana są całe wpęcherzach i płatach schodzącej skóry. Brian spryskuje poparzenia neosporinem izakłada opatrunekz gazy, opowiadając miprzy tym o nowym koledze z zespołu, świeżo upieczonym absolwencie szkoły pożarniczej. Mówiąna niegoCezar. Przestaję słuchać, kiedy wpada mi w oko jeden list od czytelniczki, zamieszczony wdzialeporad:Proszę o radę. Moja teściowa przykażdejwizyciew naszymdomu zwracami uwagę, że powinnam wyczyścić lodówkę. Mąż mówi, że to z życzliwości, ale jaczuję się przeznią oceniana. Ta kobieta niszczy mi życie