Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Jaki to miało skutek, trudno było powiedzieć. Były jeszcze inne zmodyfikowane stworzenia, przede wszystkim ra- biany. Yakani tak bardzo interesowała się pracami Hariego, że ten zaczął podejrzewać, iż szpieguje dla magnatki. Pod koniec drugiego dnia, gdy podziwiali z Dors zachód słońca, Hari doszedł do wniosku, że kolorystyka tej planety daleko wykracza poza standardy dobrego smaku: pomarańczowe chmurki, czerwone obra- mowania światłem zachodzącego słońca. Ale jemu to się podobało. Rów- nież jedzenie pozostawiało wiele do życzenia, było zbyt cierpkie jak na jego gust. Na myśl o obiedzie Hari czuł, że przewraca mu się w żołądku. 271 - Wiesz — powiedział do Dors — kusi mnie, żeby użyć pansów do zbudowania uproszczonego modelu psychohistorii. - Ale masz wątpliwości. - One są takie jak my, ale mają... hmm... - Coś pierwotnego? Zwierzęce zachowania? — Dors uśmiechnęła się, a po chwili pocałowała go. — Mój ty kochany, pruderyjny Hari. - Tak, wiem, my też mamy coś z zachowania zwierząt. Ale jeste- śmy dużo bystrzejsi. Dors uniosła nieco powieki w geście znaczącym „czyżby?" Po chwili dodała: - Żyją intensywnie. Musisz im to oddać. - To może my jesteśmy inteligentniejsi, niż by to wynikało z na- szych potrzeb. - Co? - Dors była szczerze zdziwiona. - Czytam teraz o ewolucji, i to już nie pobieżnie. Wszystkim się wydaje, że to rozumiemy. - A w Galaktyce pełnej ludzi i czegoś tam jeszcze nie ma zbyt wiele świeżego materiału, nieprawdaż? Seldon nigdy nie myślał o tym w ten sposób, ale Dors miała rację. Z naukowego punktu widzenia biologia była cichą zatoczką z martwą wodą. Akademicka sofistyka szła śladem czegoś, co nazywano socjo- metrią integracyjną. Hari kontynuował swoje rozważania. Można powiedzieć, że z punk- tu widzenia ewolucji mózg jest zbyt skomplikowany. Był zdecydowa- nie bardziej pojemny, niż wynikało to z potrzeb zbieracza-łowcy. Aby stać się czymś więcej niż zwierzęciem, wystarczyło ujarzmić ogień i skonstruować proste kamienne narzędzia. Już same te umiejętności uczyniły ludzi panami stworzenia, usuwając w cień nacisk doboru na- turalnego na zmiany. Mózg sam dostarczał dowodów na to, że zmiany następowały w coraz większym tempie. Wzrosła objętość kory mózgo- wej, która gromadziła nowe szybkie połączenia na warstwach pierwot- nych. Kora nowa, niczym cienka skóra, zajmowała coraz większą po- wierzchnię. Tak mówiły starożytne dane z dawno zapomnianych muzeów. - I właśnie dzięki temu rodzą się muzycy i inżynierowie, święci i uczeni - rzekł Seldon. Jedną z największych zalet Dors była umiejętność siedzenia i słu- chania akademickich wywodów Hariego. Czyniła to nawet teraz, na wakacjach. - A pansy, według ciebie, pochodzą sprzed tych czasów? Ze staro- żytnej Ziemi? - Musi tak być. I cały ten ewolucyjny dobór trwał kilka milionów lat. Dors przytaknęła i powiedziała: - Spójrz na to z kobiecego punktu widzenia. To wszystko się zda- 272 rzyło mimo oczywistego niebezpieczeństwa, jakim jest dla matki po- ród. - A to dlaczego? - Z powodu dużej główki niemowlęcia. Trudno się przeciska. My, kobiety, wciąż płacimy cenę za wasze duże mózgi. No i za nasze. Seldon zachichotał. Dors zawsze miała poczucie humoru, a przede wszystkim oryginalne podejście do problemu. Dzięki temu mógł na wszystko spojrzeć z innego punktu widzenia. - Więc dlaczego tak się to potoczyło? Dors uśmiechnęła się enigmatycznie. - Może dlatego, że zarówno mężczyźni, jak i kobiety uważają swoją inteligencję za całkiem... podniecającą. - Doprawdy? - Spójrz na nas — powiedziała, uśmiechając się. - Widziałaś kiedykolwiek gwiazdy filmów trójwymiarowych? Nie widać po nich, by miały mózg, kochanie. - A pamiętasz zwierzęta, które widzieliśmy w imperialnym zoo? Przecież mogło być tak, że pierwotni mieli mózgi jak ogony pawi albo poroże łosia. Spełniały tę samą funkcję: przyciągały uwagę samic. Pro- sty dobór seksualny. - Rozumiem. Ręka zmęczona grą cudzymi kartami - zaśmiał się Hari. - A zatem inteligencja to błyszczący dodatek? - Mnie się podoba to określenie - powiedziała Dors i mrugnęła do niego. Seldon patrzył na zachód słońca. Całe niebo oblekało się karmazy- nem, a on— patrząc na plamy światła kładące się na kolorowe war- stwy nieba - czuł się dziwnie szczęśliwy. - Hmm — mruknęła Dors. - Tak? - Może to jest właśnie sposób, żeby wykorzystać badania prowa- dzone przez tutejszych naukowców. Żeby dowiedzieć się, kim my, lu- dzie, byliśmy. I w związku z tym, kim jesteśmy. - Intelektualnie to skok. Z socjologicznego punktu widzenia jed- nak przepaść mogłaby być mniejsza. - Sądzisz, że pansy są niewiele w tyle, jeśli chodzi o społeczeń- stwo? - Dors była sceptyczna. - Zastanawiam się, czy w czasie logarytmicznym możemy umie- ścić na skali pansy, potem wczesne Imperium, a w końcu nas. - To duży skok. - Być może mógłbym użyć symu Voltaire'a z Sarka jako punktu skalującego na długiej krzywej. - Posłuchaj. Żeby cokolwiek z nimi osiągnąć, musisz mieć więcej doświadczeń. - Dors spoglądała na Seldona bardzo intensywnie. - Lu- bisz to zanurzanie, prawda? 273 — No cóż, tak. Tyle że po prostu... - Co? — Ten naukowiec, Vaddo. On wciąż nalega na korzystanie z kapsuł. — To jego praca. - Wiedział, kim jestem. - No i co z tego? - Dors rozłożyła ręce i wzruszyła ramionami. — Zazwyczaj to ty jesteś podejrzliwa. Skąd jakiś naukowiec miałby słyszeć o mało znanym matematyku? - Wystarczy, że zajrzał do standardowych danych dotyczących przy- jezdnych. Poza tym jako kandydat na Pierwszego Ministra wcale nie jesteś mało znanym matematykiem. — No tak. Przypuszczam, że masz rację. Ale przecież to ty masz być wiecznie czuwającą strażniczką. Czy nie powinnaś doradzać mi ostroż- ności? - Paranoja to nie ostrożność, mój drogi. Nie ma sensu tracić czasu na bzdury. Zanim poszli na obiad, porozmawiali jeszcze o tym. 6 Palące słońce, gorący dzień. Kurz drażni nozdrza. Ten Największy przechadza się, wszędzie natychmiast oka- zują mu szacunek. Wielki. Samice i młodzi, wszyscy wycią- gają ręce. Największy dotyka ich, każdemu poświęca trochę czasu, dając poznać, że jest z nimi. Cały świat w porządku. Ja też wyciągam do niego ręce. Sprawia, że dobrze się czuję. Chcę być taki jak Największy, duży, tak duży jak on. Chcę być nim. Samice nie czynią mu żadnych wstrętów. Jak chce jedną, to ona idzie. Natychmiast są razem. On jest Największy. Większość samców, oni nie otrzymują wyrazów szacunku. Samice nie chcą z nimi tak samo jak z Największym. Mniejsze samce tupią i rzucają piaskiem, i takie tam rzeczy, ale wszyscy wiedzą, że nie będą tak ważne. Nie ma szans, żeby byli tacy jak Największy. Nie podoba im się to, ale już jakoś przywykli. Ja jestem całkiem duży. Darzą mnie szacunkiem. Przynaj- mniej część