Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Za to pojechaliśmy do Kurowa i kupiliśmy dwa kożuchy. Dla Hani i Urszuli. Tam, w Kurowie, byli słynni kuśnierze i po cichu je robili. Każdy kożuch kosztował czterdzieści tysięcy. Byliśmy szczęśliwi, że dokonaliśmy trafnego wyboru. Słyszeliśmy, że w Kanadzie zima sroga i kożuch z Kurowa się przyda. Po przyjeździe ani Hania, ani Urszula nigdy ich nie włożyły. Ale skąd mogliśmy wiedzieć? Byliśmy całkowicie odcięci. Ukazały się świeżo srebrne monety tysiączłotowe z Papieżem. Każda kosztowała w 1983 roku po siedem tysięcy złotych. Kupę forsy. Tyle co moja pensja. Ale kupiłem parę sztuk na prezenty. Dla Leszka, ojca, Ewy. Część bagażu nadałem na statek, a resztę zmieściliśmy do walizek. Na lotnisko Okęcie w Warszawie odprowadzała nas siostra Hani Marysia z mężem. Mieliśmy trochę nadbagażu i im zostawiliśmy. Gdy zajęliśmy miejsca w samolocie, z przodu i z tyłu stanęli żołnierze z pistoletami kałasznikowa, wyprężeni w pogotowiu, z martwą twarzą. Po chwili weszli moi koledzy z WOP-u i oświadczyli: - Prosimy wszystkich o spokojne pozostanie na miejscach i okazanie dokumentów. Lista pasażerów nam się nie zgadza - i przystąpili do kontroli paszportowej. No, to koniec, pomyślałem. Jak mnie teraz wezmą pod pachy i wysadzą, to znaczy, że nie dane mi było nigdy żyć w Kanadzie... Pochyliłem głowę i okazałem paszport. Po chwili usłyszałem głos nad sobą: - Pan wstanie łaskawie, weźmie rzeczy i pozwoli z nami... - Dlaczego?! Przecież mam wszystko w porządku! - To się okaże. Proszę nam nie utrudniać i nie wstrzymywać lotu. I tak jest opóźniony. - Ależ, panowie! Ja nic nie rozumiem! - Zrozumie pan. O, kurczą, odetchnąłem. To ja mogłem być. Facet przede mną w rozpaczy wziął z półki swój płaszcz i teczkę i posłusznie podążył za żołnierzami. W ślad za nim opuścili pokład dwaj chłopcy z pistoletami kałasznikowa. - Wyjaśniło się. Można startować - rzucił wopista do stewardesy. Byłem pewien, że paszport załatwiony boczną drogą przez Leszka właśnie się wydał. I moi koledzy z WOP-u ściągną mnie w ostatniej chwili z pokładu na ziemię ojczystą. Na szczęście siedziałem wygodnie w fotelu z zapiętym pasem i patrzyłem przez okno, jak odrzutowiec Ił-62 produkcji radzieckiej wolno rusza z pasa startowego na zachód, w kierunku Kanady. Wciąż wydawało mi się to snem. I pełną nierzeczywistością, kurczą. Jeśli mam być szczery... - Jedynym sposobem na sprowadzenie brata - opowiada Leszek - była pomoc konsulatu PRL: - Musisz szukać z nimi kontaktu. Innej drogi nie ma -poradzono mi. Byłem wtedy działaczem Związku Polaków w Kanadzie, podobnie jak ojciec, i nigdy moja noga nie stanęła w konsulacie. Obydwaj znani byliśmy z twardej postawy wobec PRL. Szczególnie po wprowadzeniu stanu wojennego nikt do konsulatu nie chodził. Dom przy Lakeshore powszechnie bojkotowano. Często oblegany był przez tłum demonstrantów. Sam brałem udział w protestacyjnych akcjach. Ze swymi zaryglowanymi drzwiami przypominał raczej strażnicę obronną niż placówkę dyplomatyczną. Zabarykadowany personel bronił się przed rodakami jak załoga w Zbarażu przed kozakami. Wizyta w tej warowni nie była miła. Nie widziałem jednak innego wyjścia. Znajomy twierdził, że konsul W. za łapówkę może sprowadzić brata. Podał mi jego nazwisko. Po namyśle postanowiłem z nim porozmawiać. Przedtem poinformowałem o tym policję kanadyjską. Na to spotkanie w konsulacie poszli- 989 śmy we troje, całą rodziną: ja, mama i tato. Przedstawiliśmy sprawą od strony ludzkiej. Powiedziałem, że rodzice się starzeją, potrzebują opieki, chcieliby się wreszcie połączyć z synem. Konsul przyjął nas miło. Zapisał mój telefon i przyrzekł, że zadzwoni. W trakcie rozmowy weszła sekretarka i powiedziała, że chce ze mną rozmawiać konsul generalny. Zostawiłem więc rodziców i poszedłem do niego na górę. Zaczął się skarżyć na napaści prasy polonijnej na konsulat PRL. Byłem wtedy przewodniczącym dyrekcji prasowej "Związkowca". Chciał, bym wpłynął łagodząco na redakcję. Rozmowa przedłużyła się tak, że gdy od niego wyszedłem, rodzice czekali już zdenerwowani, czy czasem mnie nie porwali. Po paru dniach zadzwonił konsul W. i oświadczył, że chce się ze mną spotkać na neutralnym gruncie. Zaprosiłem go do restauracji na lunch. Tam rozmawialiśmy już dużo swobodniej. Powiedział mi, że sprawa jest trudna. Zbadał ją. Brat przede wszystkim musi znów złożyć wniosek o paszport, bo inaczej nic nie można ruszyć. Obiecał, że spróbuje się tym zająć, ale wiąże się to z pewnymi kosztami. Nie chodzi o niego, ale o tych w Warszawie. Odparłem, że jestem przygotowany. Zapłacę, ile potrzeba. Ustaliliśmy sumę. Wziął połowę na pokrycie wstępnych kosztów, a drugą połowę miałem mu wręczyć po przyjeździe brata. Tak się stało. Okazał się partnerem niezwykle uczciwym. Do dziś jestem mu wdzięczny. Bez niego Jarek długo by jeszcze nie przyjechał. To on ostrzegł mnie, by brat ani chwili nie czekał i zaraz wsiadał w samolot, bo mogą mu cofnąć paszport. Dlatego natychmiast kupiłem tu bilet za dolary. Po przyjeździe Jarka do Toronto z radością zapłaciłem konsulowi drugą ratę i razem z bratem wzięliśmy go na dużą wódkę. Cieszył się z jego przyjazdu nie mniej niż my. Forsa bardzo mu się przydała, bo w konsulacie mało płacili. Żalił się, jak wszyscy pracownicy cierpią, że my ich w Toronto tak bojkotujemy. - Przecież ja też Polak. Chociaż na placówce - skarżył się. Ta placówka drogo go kosztowała. Sumienie mocno gryzło i ostro zapijał robaka. Był z dobrej, kresowej rodziny. Ojciec legionista. Konsul W. zapłacił wysoką cenę za swą dyplomatyczną służbę. Nic nie zdołało jej wyrównać. Nawet moje honorarium, na które w pełni zasłużył. Po jakimś czasie wrócił do Warszawy. Wkrótce dowiedziałem się, że zmarł nagle na serce, stosunkowo młodo. Po czterdziestce. Wódka i kac moralny miały w tym chyba swój udział. - Na lotnisku w Toronto - opowiada Major - czekał na nas Leszek z Ireną, tato z mamą, Ewa z Jankiem i Czyżyki. - To znaczy? - Lusia, Renia i Iwonka. One były wtedy małymi dziewczynkami i w samochodzie śpiewały piosenkę o czyżyku, trochę myląc słowa, bo łapały na słuch 283 i zamiast: "ot i tak", one śpiewały "łot i da"! To "łotida" bardzo mnie śmieszyło i od tej piosenki mówiłem na nie "Czyżyki". I to się. przyjęło. Dziś wiadomo, że Czyżyki to one, kurczą - zaśmiał się. Wsadzili nas zaraz w samochód i powieźli autostradą wzdłuż jeziora. I patrzyłem na wszystko jak cielą na helikopter. Przede wszystkim uderzyły mnie dwie rzeczy. Rozwiązania komunikacyjne: wiadukty, autostrady, mosty, i olbrzymi wybór towarów