Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- Mam nadzieję, że pastor niedługo wróci. - Na pewno. Wprowadziła go do salonu, nie pasującego do jego wyobrażeń o przeciętnej plebani!. - Czy napije się pan kawy? - Chętnie - uśmiechnął się Sabat, choć z przyjemnością zgodziłby się zjeść porządne angielskie śniadanie, gdyby mu je zaproponowano. Nie miał nic w ustach prawie dwadzieścia cztery godziny. Ale jedzenie mogło poczekać. Dziewczyna wróciła po kilku minutach, niosąc małą tackę, na której stała filiżanka cudownie pachnącej kawy. dzbanuszek mleka i cukiernica. - Przepraszam, że musiał pan czekać, panie...? - Sabat. - Są... bat - powtórzyła wolno, jak gdyby smakując każdą sylabę. - Powiem wielebnemu Spode, gdy wróci, że pan tu jest. Dziewczyna gwałtownie odwróciła się i wyszła. Sabat 134 zdążył jeszcze spojrzeć na jej kształtne nogi i już jej nie było. Słyszał jeszcze, jak schodzi po schodach w kierunku tylnego wyjścia tego dużego domu. Powoli sączył kawę. Nie była to tania mieszanka, choć trudno mu było określić, skąd pochodzi. Spojrzał na zegarek - ósma trzydzieści. Wydawało mu się, że siedzi tu już całe godziny. Nagle poczuł się zmęczony. Zaczął głośno ziewać, walcząc z nadchodzącym snem. Powieki same opadały i tylko z największym wysiłkiem udało mu się nie zamknąć oczu. Do diabła, Spode zabierał mu czas. Dziewczyna powiedziała, że udzielał komunii, na pewno kościół był wypełniony ludźmi. Sabat przypuszczał, że w takiej małej wiosce jak ta, większość mieszkańców chodzi do kościoła tak, jak czynili to ich ojcowie i dziadkowie. Na nich właśnie opiera się dzisiejszy kościół. Nowe pokolenie to generacja wolnomyślicieli, którzy sami decydują, czy chodzić do kościoła, czy nie. I najczęściej nie chodzą. Znowu spojrzał na zegarek, z trudem przypominając sobie, na której ręce go nosi. Ósma trzydzieści - musiał stanąć. Potrząsnął nim i podniósł do ucha. Pewnie stanął i znów zaczął chodzić. W tym momencie usłyszał dwa uderzenia kościelnego dzwonu - pół do dziewiątej. Poczuł się nieswojo. Próbował wstać, lecz mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa, nie mógł nawet podnieść ręki. W wysuszonych ustach czuł gorzki posmak, język miał jak z ołowiu. Chryste, co się z nim działo? Przecież nigdy nie czuł się bardziej wypoczęty niż przed chwilą, gdy wjeżdżał do wioski. To nie było zmęczenie, lecz coś w rodzaju tropikalnej śpiączki, z której człowiek nie budzi się już nigdy. Chciał na chwilę zamknąć oczy i zdrzemnąć się przez kil- 135 ka sekund, może to go postawi na nogi. Nauczył się tej metody służąc w SAS. Nagle usłyszał kroki w korytarzu. Tym razem nie był to chód Indianki, lecz jakiegoś ciężkiego mężczyzny. Usłyszał ruch klamki i poczuł powiew powietrza. Starał się otworzyć oczy, udało mu się to na tyle, że zobaczył wysokiego dobrze zbudowanego mężczyznę, stojącego w drzwiach. Jego długi czarny habit powiewał w przeciągu. To musiał być wielebny Spode, stwierdził Sabat i mimo wysiłków oczy zamknęły mu się znowu. Chciał coś powiedzieć, ale z ust wydobyło się tylko kolejne ziewnięcie. - Ach, pan Sabat - odezwał się mężczyzna silnie brzmiącym głosem - zmęczony po podróży, jak widzę. Sabat wzdrygnął się. Coś mu się jakby przypomniało, rozpoznawał coś, nie wiedząc jednak dokładnie co. Wewnętrzny system ostrzegawczy zadziałał nagle z pełną mocą, zmuszając go do otwarcia oczu. Ten głos... tak znajomy... Otworzył oczy niemal nadludzkim wysiłkiem. Gdy opadła z nich dziwna podobna do zaćmy zasłona, Sabat niemal jęknął z przerażenia. Zobaczył i zrozumiał. Miał przed sobą wielką postać duchownego o wysokim czole i łysiejącej czaszce. Szczęki układały się w chytry uśmiech, wielki haczykowaty nos przypominał dziób drapieżnego ptaka. Nie mogło być żadnych wątpliwości, kim był ten mężczyzna! - Proszę pozwolić mi, że się przedstawię - przybyły zaśmiał się gardłowo - wielebny Spode... Royston Spode. Słowa te uderzyły Sabata jak rewolwerowe kule. Wcis- 136 nął się w krzesło, czując silne ukłucie w żołądku. "Ty pierdolony idioto, wpakowałeś się prosto do jaskini lwa, nie obejrzawszy sobie nawet wcześniej tego miejsca. Znalazłeś Roystona i teraz on ma cię w ręku. Ta kawa, oczywiście, był w niej jakiś paraliżujący środek..." - Rozumiem, że chciałeś się ze mną zobaczyć od pewnego czasu, Sabat - powiedział Royston dobitnie, kołysząc się w przód i w tył. Stał - z przyzwyczajenia zapewne - w pozycji pastora, z rękami złączonymi na plecach. - Czekałem na ciebie, wiedziałem, że tu dotrzesz. Dobrze przygotowałem się na twoje przybycie. - Arcybiskup wie, że jestem tutaj. - Sabat poczuł, że mówienie przychodzi mu łatwiej, niż poruszanie się. - Ktoś zacznie mnie tutaj szukać. - Niech przyjdzie - Spode zaśmiał się znowu, rozkładając ręce. - Tak, pan Sabat był tutaj w środę koło ósmej. Chciał obejrzeć spis starych krypt, które mogłyby ewentualnie służyć za satanistyczne świątynie. Powiedziałem mu o kilku i ruszył na północ do Yorkshire, jeśli mnie pamięć nie myli. Wyjechał i nie widziałem go od tego czasu. Pozbycie się twojego samochodu, nie mówiąc już o twoim ciele, nie stanowi najmniejszego problemu, zapewniam cię. - Co zrobiłeś z tą dziewczyną? - Sabat zapytał chrapliwym głosem. - Masz na myśli Mirandę? Piękne ciało, chociaż była zwykłą dziwką. - Była? - Chyba nie spodziewasz się, że jeszcze żyje? Ale nie, została po prostu ukarana za zdradę. Kilka tygodni temu wyznaczyłem jej pewną, szczególną rolę. - Jaką rolę? 137 - Byłeś kiedyś na Haiti, Sabat? - odpowiedział pytaniem, mrużąc oczy. Jego głos zabrzmiał znów ostro. Sabat próbował skinąć głową, ale nie udało mu się, więc mruknął tytko potakująco. - Więc znasz dobrze różne odprawiane tam obrzędy. Voodoo jest na Haiti najpotężniejszym rodzajem magii. Tylko niewielu magów zna jego sekret, a i ta ich wiedza zaledwie dotyka tajemnicy. Jest to nieszkodliwe przy codziennych praktykach, ale i taka mała dawka władzy może być niebezpieczna. A ja sięgnąłem głębiej. Może więc pewnego dnia przyjdzie mi zapłacić za wszystkie tajemnice, które poznałem. To samo czeka ciebie, Sabat, gdyż nikt nie może bezkarnie wzywać Władcy Cmentarza. Jednakże w naszym wspólnym interesie jest żyć chwilą obecną, gdyż nadchodząca noc będzie dla ciebie ostatnia... oczywiście w ludzkiej postaci. Royston Spode zaśmiał się, podsuwając Sabatowi pięść pod nos. - Na rany Chrystusa, powiedz, co zrobiłeś z Miran-dą! - Bądź cierpliwy - Spode zmrużył swoje okrutne oczy - dojdziemy do tego