Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Było to zjawisko wyjątkowe w skali światowej. Pojawienie się nowych nazwisk w ,,Tygodniku” trzeba umieścić na tym tle. Każdy z autorów, którzy do nas przyszli, ma oczywiście swoją własną biografię i przeszedł inną drogę. Darek Fikus, który przysłał nam jeden czy dwa teksty, pracował w ,,Polityce” jako sekretarz redakcji, ale, zawsze chodził do kościoła. Ewa Berberyusz kończyła szkołę niepokalanek, potem jakby się oddaliła od Kościoła, teraz wróciła. Na ogół są to ludzie, którzy bardzo wyraźnie określili się w czasie „Solidarności”. Na przykład Ernest Skalski – także dziennikarz „Polityki”, potem „Tygodnika Solidarność” – dziś jeden z najbardziej zdecydowanych krytyków polityki gospodarczej rządu Rakowskiego – który studia ekonomiczne odbył przecież w Moskwie. 110 My oczywiście nie wszystkie propozycje przyjmowaliśmy. Wzdragaliśmy się przed współpracą z osobami, których nazwiska niedobrze nam się kojarzyły, ale nie mieliśmy obaw, że napływ nowych autorów może ,,Tygodnikowi” zaszkodzić. Wręcz przeciwnie. Ci, którzy do nas dołączyli, są nie tylko ciekawymi i uczciwymi ludźmi, ale także doskonałymi publicystami. Dawniejszy „Tygodnik” operował wprawdzie dość dużym, ale jednak bardzo jednorodnym zespołem współpracowników. Niemal zawsze cierpieliśmy na przykład na ogromny brak reportażu. Dorywczo pisali reportaże Jan Józef Szczepański, Jacek Woźniakowski, Tadeusz Chrzanowski. Kiedyś, przed laty, znakomitym reporterem był Paweł Jasienica, później jakiś reportaż pisał czasem Tadeusz Żychiewicz, aż w końcu i on przestał się tym zajmować. Ale ,,rasowych” reporterów, zwłaszcza krajowych, nie mieliśmy. Teraz pojawiła się grupa znakomitych reportażystów, takich jak Ewa Berberyusz czy Hanna Krall. Z nieba spadła nam też felietonistka Ewa Szumańska, która wcześniej pracowała w radio. Oczywiście obecność tych wszystkich osób na naszych łamach wpłynęła na zawartość „Tygodnika”. Ale nie wiem, czy on się przez to zasadniczo zmienił. Chyba i tak, i nie. Zmienił się, bo zmieniły się czasy, zmieniło się otoczenie, klimat. Zmienili się też niektórzy ludzie, ale są również tacy, którzy się nie zmieniają. Ja w każdym razie się zbytnio nie zmieniam i w jakimś sensie jestem w „Tygodniku” gwarantem ciągłości, co nie znaczy, że jestem takim samym człowiekiem, jak byłem 40 lat temu. — Coraz więcej podróżuje Pan jednak po świecie i pełni Pan też najróżniejsze funkcje publiczne, więc nie może Pan chyba zbyt wiele czasu poświęcać redakcji. — Jednak wbrew pozorom mogę i poświęcam. Jeżeli jestem w Krakowie – mimo podróży spędzam tu co najmniej dziesięć miesięcy w roku – codziennie bywam w redakcji od dziesiątej rano do trzeciej po południu, a poza tym zawsze pracuję jeszcze w domu. W redakcji właściwie trudno jest się skupić, bo ciągle coś się dzieje. Takie rzeczy, jak czytanie tekstów, zostają więc na wieczór, który często przeciąga się do trzeciej nad ranem. Teraz chodzę spać trochę wcześniej, ale nadal bardzo często siedzę do drugiej w nocy. Mimo to ma Pan trochę racji mówiąc, że w redagowaniu „Tygodnika” coraz większą rolę odgrywają teraz moi koledzy, zwłaszcza moi zastępcy – Józefa Hennelowa i Krzysztof Kozłowski, oraz wspomagający ich Mieczysław Pszon. Utarło się, że pod moją nieobecność pismo w zasadzie prowadzi Kozłowski, który – także kiedy jestem w redakcji – planuje kolejne numery. Ja właściwie ingeruję w planowanie tylko w sytuacjach „konfliktowych”. W piśmie takim, jak „Tygodnik”, które od wielu lat przy stosunkowo niewielkiej objętości ma zawsze pełne teczki, istnieją dwa rodzaje konfliktów. Między tekstami przysyłanymi pocztą a pisanymi przez członków redakcji, którym łatwiej dostać się na łamy pisma, oraz między tekstami nowymi, ciekawymi i aktualnymi, które ciągle napływają, a również wartościowymi i z różnych powodów ważnymi, często wiele miesięcy leżącymi w teczkach. Otóż koledzy mają tendencję do preferowania tekstów nowych, natomiast zapominają o tych, które miesiącami czekają na publikację. Moja rola polega więc nieraz na przypominaniu, że je też trzeba wydrukować, nawet kosztem jakiegoś ciekawego materiału. „Tygodnik” ma przecież być nie tylko pismem ciekawym, lecz także poruszającym różne problemy ważne albo dla Kościoła, albo nawet dla polskiej kultury, choć trudne i publicystycznie mało wdzięczne. Istotne jest też, żeby autorów, którzy przysyłają do nas pierwszy lub drugi, często jeszcze mało zgrabny artykuł, nie zrażać zbyt długim oczekiwaniem. Dotyczy to także autorów bardziej doświadczonych, choć niezbyt może efektownie piszących, których z różnych względów nie chcemy zniechęcać