Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Jest takie miejsce w stolicy między Piekiełkiem a Żeraniem Wschodnim, zaraz za skrętem w ulicę Płochocińską, tam gdzie Kanał Żerański skręca na północny wschód na Nieporęt. Zaraz za owym złamaniem wodnego szlaku przebiega nad korytem kanału i równoległą do niego ulicą przejazd kolejowy, a w zasadzie dwa oddalone od siebie o dwieście metrów wiadukty. Zatrzymałem się za tym pierwszym, na poboczu i udając, że idę za potrzebą, zszedłem w dół nad sam kanał. Schowany w cieniu potężnego, żelaznego filaru, ostrożnie obserwowałem parkujące trzydzieści metrów przed wehikułem punto. Jego kierowca zjechał również na pobocze, lecz nie wyłączył silnika. Czekał. Było to trochę dziwne zachowanie jak na złodzieja - nazbyt pachniało amatorszczyzną. A przecież złodziej kosztowności Brończaków pokazał spryt i klasę. Przeszedłem pod szerokim wiaduktem do pierwszego filaru. Od punto dzieliło mnie piętnaście kroków pod górkę. Fiat stał na poboczu ulicy Płochocińskiej, gotowy dojazdy. Gdybym tylko miał zdrową nogę, pewnie udałoby mi się śmignąć te kilkanaście metrów w górę zbocza i dopaść drzwi samochodu. „Muszę zaryzykować" - myślałem, schowany za filarem. „Ten ktoś patrzy na drugi koniec wiaduktu, na dalszy filar, za którym zniknąłem. Może uda mi się go zaskoczyć?" Ustaliłem orientacyjnie, że odcinek z nabrzeża kanału na pobocze ulicy zajmie mi około dziesięciu sekund. Istniała słaba szansa, że dorwę tajemniczego kierowcę. Nic nie ryzykowałem. Jeśli się nie uda, mogłem go dorwać później podczas składania okupu. Jeśli to w ogóle był złodziej. Rzuciłem się z nadzieją i werwą, ignorując ból kolana. Tak naprawdę kuśtykałem, lecz moim sprzymierzeńcem okazało się opadające ku kanałowi ośnieżone zbocze, maskujące w początkowej fazie wspinaczki moją sylwetkę, l nagle wgramoliłem się na górę. Zaledwie dwa metry dzieliły mnie do drzwi punto, a pojazd wciąż stał z włączonym silnikiem. Z nadzieją rzuciłem się na klamkę. Miałem ją w ręku, gdy punciak wyrwał do przodu. Puściłem metalową rączkę i upadłem na asfalt, utraciwszy w ten sposób szansę na zdemaskowanie śledzącej mnie osoby. Samochód szybko się oddalił w kierunku Nieporętu. Zanim się pozbierałem i wsiadłem do wehikułu, nie miałem już najmniejszej szansy na udany pościg - zbyt wiele czasu straciłem. Przeciwnik skręcił w jakąś boczną uliczkę lub skrył się na parkingu jakiejś firmy, których na Żeraniu było mnóstwo. W Nieporęcie byłem na godzinę przez zachodem słońca. Była 15:27. ROZDZIAŁ ÓSMY LICZENIE PIENIĘDZY • KARTECZKA POD KAMIENNĄ PŁYTĄ • DO FIGURKI Z JEZUSEM • ZŁODZIEJ W MOIM NOKTOWIZORZE • SKĄD WZIĘŁA SIĘ POLICJA? • UCIECZKA • WEHIKUŁEM PO JEZIORZE • PRZEGRYWAM, CZYLI JAK OCALIŁEM BOJER • NOCNE ŁOWY NA ZŁODZIEJA • ZNOWU W SALONIE • PĄCZKI DLA „UTLENIACZA" • MAMY TROP • WYJAZD DO JACHRANKI • PRZYSTAŃ NA KOŃCU ŚWIATA • WIEM, KIM JEST ZŁODZIEJ! Króliczek był już u Magdy - liczyli pieniądze. Pięć tysięcy złotych w nowiusieńkich banknotach, które pobrali z banku. Z ich stów wynikało, że Króliczek zwolnił się dzisiaj wcześniej z pracy. Poszli z Magdą po gotówkę, w willi zaś przebywali od półtorej godziny. A więc to nie Króliczek siedział w wynajętym punto. Nie on mnie śledził. A zatem kto? Magda przyjrzała mi się uważniej. Szczególną jej uwagę zwróciło pobrudzone ubranie, skutek niedawno upadku. - Przewróciłeś się, biedaku? - zapytała z troską w głosie. - Nie. - Może zostań lepiej w domu. Ta twoja noga... Może załatwimy to Króliczkiem? - Nie, nic się nie stało - mruczałem. - Zostaw to mnie - prężył pierś niczym kogut Króliczek. - Transakcje to moja specjalność. A jak inaczej nazwać układ ze złodziejem, jak nie swojego rodzaju transakcją? - Szantażem - dodałem. Gdzieś tak na kwadrans przed zachodem słońca zadzwonił złodziej. Odebrała Magda; ja z Króliczkiem słuchaliśmy jego głosu ze spikera. - Pojedziesz do kościoła w Nieporęcie - mówił bełkotliwym, obcym głosem szantażysta. Ledwo rozumiałem jego słowa. - Jak najszybciej! Tam znajdziesz krzyż pod samym murem... obok znajduje się stara płyta z płaskorzeźbą czaszki i piszczeli. Odchyl płytę i weź leżący pod nią pakunek. - A pieniądze? - wyrwało się Magdzie. Ale złodziej już się rozłączył. To było dziwne zachowanie. - Słyszeliście?! - zdziwiła się dziewczyna. - Nie wspomniał nic o pieniądzach... - Nie ma czasu - popędził ją Króliczek. - Kazał natychmiast jechać do kościoła. Pojechaliśmy. Osobno. Oni - mazdą Króliczka, ja - wehikułem, inną trasą. Umówiliśmy się, że zajadę od strony cmentarza i stanę na rogu kościoła na małym skrzyżowaniu. Dzięki temu manewrowi zablokuję wyjazd ewentualnemu sprawcy całej afery. W tym czasie Magda pójdzie pod kościelny mur po pakunek znajdujący się pod płytą z trupią czaszką i piszczelami. Natychmiast po rozpakowaniu go zadzwoni na moją komórkę. To dlatego miałem włączony telefon i z nadziej ą wypatrywałem sygnału od Magdy. Siedziałem wewnątrz wehikułu i przez służbowy noktowizor obserwowałem kościół, otoczony murem i gołymi drzewami. Nie omieszkałem sprawdzić terenu przyległego do miejscowej świątyni. Któryś z kilku zaparkowanych na poboczu samochodów mógł należeć do złodzieja. Na wszelki wypadek nie wyłączyłem silnika. Czekałem z bijącym sercem, gotów do natychmiastowego działania. Zadzwoniła po chwili, gdy świat spowiła gęsta szarówka. - To ja...! - krzyczała. - Zostawił kartkę... z instrukcją! - Co napisał?! - Mam pojechać ulicą Jana Kazimierza. Przed samym jeziorem skręcić w prawo w boczną bitą drogę... pomiędzy głównym skrzyżowaniem i wiaduktem. Mam się zatrzymać na wysokości figurki stojącej pod samym nasypem... tam znajdę zegar. - A pieniądze? Gdzie ci kazał je zostawić? - Mam zabrać zegar i zostawić pieniądze. Potem szybko wrócić do samochodu i oddalić się w stronę placu Wolności. - Dobra. Jedźcie tam! - A ty? - Będę w pobliżu. Zadzwoń, jak tylko znajdziesz zegar. Rozłączyliśmy się. Jedno było pewne - złodziej nie zjawił się w kościele