Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Ciebie i Shani. - Wiem - odpowiedziała Dyana. - Ale ja wciąż jestem żoną Tharna... - Dyano, on nie żyje. Nikomu już nie będzie mógł zagrozić, nawet nasi wrogowie nie muszą już się go bać. - Richiusie, ty piłeś - rzekła Dyana drżącym głosem. Usiłowała się do niego uśmiechnąć. - Pozwól mi odejść, proszę. Pozwolił. Podszedł do stołu i opadł na krzesło, po czym ukrył twarz w dłoniach. Po chwili poczuł na ramieniu dotyk dłoni Dyany. - Dlaczego mnie tak źle osądzasz? To nie tak, jak myślisz. Nie robię ci prezentu. Najjir cię potrzebuje. Jeżeli inni mężczyźni w dolinie dowiedzą się, że ją przepędziłeś, przyjdą i zabiorą ja dla siebie, a ona będzie musiała opuścić zamek. Zostałeś jej tylko ty, Richiusie. Nie mógł się zdobyć na odpowiedź. Dyana nacisnęła mocniej, a jej dotyk sprawił mu ból jak liźnięcie strumienia cieczy z kwasomiotu. - Richiusie? - nie rezygnowała. - Proszę, nie odsyłaj jej. Możesz ją zignorować, ale nie każ jej odchodzić. Musisz spojrzeć na sprawy tak, jak to widzą kobiety Drolów. Jesteś jej potrzebny. - Tak, tak! - warknął Richius. - Jestem jej potrzebny. Potrzebny jestem Tharnowi. Potrzebował mnie Voris. Bardzo dobrze, oto jestem. Twoi przeklęci bogowie uczynili ze mnie niewolnika cudzych potrzeb. Więc odejdź i zostaw mnie samego z moimi nowymi powinnościami. Powiem ci jutro, jak dobrze mi poszło. - Richiusie... - Odejdź! Minęła dłuższa chwila. Richius powoli odjął dłonie od twarzy. Dyana znikła, w komnacie zaś została tylko Najjir, której twarz przybrała barwę lodowego sopla. Aramoorczyk odchylił się i spojrzał na nią, taksując wzrokiem niczym konia na sprzedaż. Zaskoczyła go jej uroda. Choć była od niego starsza przynajmniej o dziesięć lat, miała rysy twarzy zupełnie różne od rysów Dyany. Nawet w swoim strachu wyglądała pięknie, jak jeden z tych posągów na dziedzińcu, będących wzgardzonymi dziełami sztuki. Mógłby ją sobie wyobrazić jako królową - portret z galerii Arkusa. Wrażliwa. Piękna i posłuszna. - Jestem pijany - wybełkotał. Najjir kiwnęła głową, jakby to, co powiedział, nie miało najmniejszego znaczenia. - Nie pojmujesz ani słowa z tego, co mówię, prawda? - spytał. - Nie wiesz nawet, dlaczego tu jesteś. Może trafiłaś tu dlatego, że wasi złośliwi bogowie odebrali ci męża i oddali cię brudnemu barbarzyńcy. - Zaśmiał się, co zdumiało jego samego. - Czy wolno mi będzie coś ci powiedzieć? Masz rację. Jestem barbarzyńcą. Bestią. To właśnie dzieje się z mężczyzną, kiedy odbierze mu się wszystko, co niegdyś cenił. Powoli wstał z krzesła, nie odrywając od niej zagadkowego spojrzenia. - Boisz się mnie? - spytał. - Niepotrzebnie. - Podszedł nieco bliżej. - Nie zawsze byłem bydlęciem, Najjir. Kiedyś byłem królem. Możesz w to uwierzyć? Byłem człowiekiem cywilizowanym i kulturalnym. Podniósł nieco głos. Najjir zamknęła oczy, on zaś podszedł jeszcze bliżej. - Przybyłem tu z kraju, gdzie mężczyźni nie traktują kobiet jak niewolnice. Miałem godną szacunku żonę, ale pozwoliłem, by ją zabito. I wtedy Najjir się załamała. Nie mogła na niego patrzeć, nie potrafiła też znieść uczucia, że on patrzy na nią. Opadła na podłogę i zaczęła płakać, kołysząc się i obejmując ramionami. - Voris... – jęczała. - Voris. Richius cofnął się od zrozpaczonej kobiety i opadł na krzesło, przewracając przy okazji butelkę z winem. Szkło potoczyło się po posadzce. Uszy miał pełne rozpaczliwych jęków Najjir. Patrzył na nią, niezdolny do pocieszania jej w jakikolwiek sposób, uznał więc, że najlepsze, co może zrobić, to pozwolić, by się wypłakała. *** W jednym z zaułków Ackle-Nye, pod częściowo zawalonym dachem nędznej oberży, baron Gayle z Czarnej Kniei siedział i gapił się na odbicie swej okaleczonej twarzy w szklanicy wina. Pił właśnie szóstą szklankę i napawał się ogarniającym go coraz silniejszym otępieniem. Noc była gorąca, wręcz upalna. Po wrażliwej skórze pod jego srebrną maską sączyły się strumyki potu, wywołując okropne swędzenie. Ponieważ siedział samotnie, wsunął pod maskę palec, by się podrapać. Sam. Był czas, kiedy nawet lubił samotność, ostatnio jednak miał jej zbyt wiele. Wszyscy jego jeźdźcy zginęli, wymordowani na bagnach przez tego piekielnego Aramoorczyka, i musiał się zadowalać towarzystwem legionistów, którzy wciąż patrzyli na niego, jakby to on był wszystkiemu winien. Słyszał jak go nazywali, wymawiając przezwisko przytłumionymi szeptami, gdy ich mijał. Gayle tchórz. Gayle głupiec, który nie potrafił schwytać Vantrana nawet z pomocą całej armii. Wrócił do Ackle-Nye bez swoich dziarskich jeźdźców, a członkowie miejskiego nareńskiego garnizonu łypali na niego podejrzliwymi spojrzeniami - nie mogli uwierzyć w jego opowieść. Powinien zginąć razem ze swoimi ludźmi. Tak postąpiłby prawdziwy wódz. Nawet Cassis, głupi dowódca garnizonu ośmielał się patrzeć na niego koso i podejrzliwie. - A bodaj byś pękł, Cassisie - wymamrotał. Dwaj legioniści, siedzący pod przeciwległą ścianą odwrócili się, by na niego spojrzeć, a potem nagle wbili wzrok w dna własnych kufli. Gayle zastanawiał się przez chwilę, czy nie wstać i im nie przyłożyć, ale szybko zrezygnował z tego pomysłu. Niewiele mógł wskórać, oprócz znoszenia ich niechęci