Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Improwizowali długo w noc, przy czym największą inwencję wykazali Willis i Rohde. Pierwszy rwał koce na pasy, które miały służyć jako owijacze, a drugi, bez niczyjej pomocy, rozebrał jedną z chat, aby pozyskać nadające się na haki najdłuższe gwoździe. Na ich widok Rohde pokręcił głową. - Metal jest zbyt miękki, ale muszą wystarczyć. Forester zarzucił pakunek na plecy i zapiął prymitywne pasy z kabli. Może to i dobrze, że spędzimy dzień przy kopalni, pomyślał. Może zdołamy wykombinować coś lepszego. Są tam bagaże z przyzwoitymi zapięciami, jest też samolot, z pewnością znajdziemy w nim trochę użytecznych drobiazgów. Zaciągnął suwak skórzanej kurtki, wdzięczny 0'Harze za jej pożyczenie - podejrzewał, że w wyższych partiach będzie wiało. Wychodząc z chaty, usłyszał Peabody'ego klnącego z powodu wagi swego bagażu. Nie zareagował na to, lecz powędrował przez osadę, by minąwszy trebusz, przycupnięty jak prehistoryczne monstrum, znaleźć się na drodze wiodącej pod górę. Rohde dogonił go w dwóch krokach, a zrównawszy się z nim, wskazał na podążającego z tyłu Peabody'ego. - Ten nam przysporzy kłopotów - powiedział. Twarz Forestera straciła nagle wszelki wyraz. - Miguelu, mówiłem serio, jeżeli będzie kłopotliwy, pozbędziemy się go. Przejście do kopalni zajęło im sporo czasu. Powietrze stało się bardzo rzadkie. Forester poczuł, że ma przyśpieszony puls, a serce tłucze mu się w piersi jak kamienne wahadło. Oddychał coraz szybciej i Rohde przestrzegł go przed zbyt głębokim wciąganiem powietrza. Mój Boże, pomyślał, jak to będzie na przełęczy? Dotarli do lądowiska i kopalni około południa. Forester był oszołomiony i miał lekkie mdłości. Ledwie znalazł się w najbliższej z opuszczonych 110 chat, zwalił się na podłogę. Z Peabodym rozstali się dawno temu; zignorowali jego prośby o zrobienie postoju i Peabody odstawał coraz bardziej i bardziej, aż wreszcie zniknął z pola widzenia. - Dogoni nas - powiedział Forester. - Bardziej boi się komuchów niż mnie. - Skrzywił twarz w grymasie drapieżnej satysfakcji. - Ale to się niedługo zmieni. Rohde, jakkolwiek bardziej przywykły do gór, był w niemal równie kiepskiej formie. Zbyt zmęczony, aby zrzucić z pleców bagaż, siedział na podłodze chaty, łapczywie chwytając powietrze. Odpoczywali przez przeszło pół godziny, zanim Rohde wykonał pierwszy konstruktywny ruch. Odrętwiałymi palcami zaczął manipulować przy paskach i powiedział: - Musimy się ogrzać. Wydostań naftę. Kiedy Forester rozpakowywał swój tobół, Rohde wziął zabrany jeszcze z dakoty niewielki toporek i wyszedł z chaty. Niebawem Forester usłyszał, że rąbie coś w jednej z chat i doszedł do wniosku, że organizuje opał. Wyjął butelkę z naftą i odstawił ją na bok. Godzinę później rozniecili na środku chaty małe ognisko. Rohde użył kilku kropli nafty i ustawionych w kształt piramidy drewnianych drzazg. Forester zachichotał. - Pewnie byłeś skautem. - Byłem - odrzekł Rohde poważnie. - To pożyteczna organizacja. Teraz powinniśmy coś zjeść. - Nie czuję się głodny - zaoponował Forester. - Ja też nie. Niemniej musimy się posilić. - Spojrzał przez okno w stronę przełęczy. - Musimy podładować się przed jutrzejszą przeprawą. Podgrzali puszkę fasoli i Forester wdusił w siebie swą porcję. Nie miał najmniejszej ochoty najedzenie ani na cokolwiek innego, z wyjątkiem odpoczynku. Jego członki sprawiały wrażenie bezwładnych i ciężkich i wydawało mu się, że nie jest zdolny do najlżejszego wysiłku. Słabość nie ominęła także jego duszy - przekonał się, że ma kłopoty z jasnym myśleniem i z koncentracją uwagi. Siedział zatem w kącie chaty, apatycznie przeżuwając ledwie ciepłą fasolę, a każda jej łyżka była mu wstrętna. - Chryste, czuję się okropnie. - To soroche - stwierdził Rohde, wzruszając ramionami. - Musimy liczyć się z tym, że właśnie tak będziemy się czuć. - Z ubolewaniem pokręcił głową. - Nie dajemy sobie dość czasu na aklimatyzację. - Ale kiedy opuszczaliśmy samolot, nie było tak źle. - Wówczas mieliśmy tlen - podkreślił Rohde. -1 szybko zeszliśmy w dół. Rozumiesz, że jest to niebezpieczne? -Niebezpieczne? Wiem, że czuję się straszliwie chory. - Kilka lat temu na północ od tego miejsca wspinała się grupa amerykańska. W krótkim czasie osiągnęła wysokość pięciu tysięcy metrów - czyli 111 mniej więcej taką, na jakiej znajdujemy siew tej chwili. Z powodu soroche jeden z Amerykanów stracił przytomność i chociaż miał opiekę lekarską, zmarł w trakcie znoszenia go na dół. Tak, to niebezpieczne, seńor Forester. Forester uśmiechnął się słabo. - W chwili niebezpieczeństwa powinniśmy mówić sobie po imieniu, Miguel. Mów mi Ray. Po chwili usłyszeli na zewnątrz człapanie Peabody'ego. Rohde dźwignął się na nogi i ruszył ku drzwiom. - Seńor, tu jesteśmy. Peabody wtoczył się do chaty i opadł na podłogę. - Wy wredne sukinsyny - wysapał. - Dlaczego nie zaczekaliście? Forester obdarzył go uśmiechem. - Od tej chwili będziemy poruszać się naprawdę szybko - powiedział. -W porównaniu z tym, co nas czeka, droga do osady była niedzielną przechadzką. Nie będziemy na ciebie czekać, Peabody. - Ty skurwysynu, jeszcze policzę się z tobą - zagroził Peabody. Forester parsknął śmiechem. - Wepchnę ci te słowa z powrotem do gardła. Ale nie teraz. Zdążę zrobić to później. Rohde wystawił puszkę fasoli. - Musisz coś zjeść, a my mamy robotę. Chodźmy, Ray. - Nie chcę jeść - wyjęczał Peabody. - Jak sobie chcesz - odparł Forester. - Wisi mi, czy zdechniesz z głodu, czy nie. - Wstał i w ślad za Rohdem wyszedł z chaty. - Ten brak apetytu... czy to także efekt soroche? Rohde przytaknął. - Od tej chwili będziemy jeść niewiele. Musimy wykorzystywać rezerwy nagromadzone w organizmie. Człowiek sprawny jest do tego zdolny, ale tamten... Nie wiem, czy wytrzyma. Szli wolno wzdłuż pasa startowego ku rozbitej dakocie. Foresterowi wydawało się niewiarygodne, że O'Hara uznał lądowisko za zbyt krótkie; teraz miał wrażenie, że pas liczy przynajmniej kilka kilometrów. Sunął przed siebie, mechanicznie stawiając stopy, zimne powietrze świszczało mu w krtani, a wysiłek sprawiał, że jego pierś unosiła się w ciężkim oddechu. Doszli do końca pasa i trawersem ruszyli w dół urwiska, z którego zwalił się samolot. Świeży śnieg pokrył połamane skrzydła i zaokrąglił poszarpane kontury dziur wyrwanych w kadłubie. Jeszcze przed zejściem Forester popatrzył na dół i powiedział: - Nie sądzę, aby dało się to wypatrzyć z powietrza. Śnieg doskonale maskuje szczątki. Moim zdaniem, nie znajdą nas, jeśli będą prowadzić poszukiwania z powietrza. 112 Z trudem posuwali się po nierównym terenie. Dotarli do wraku i weszli przez dziurę, którą podczas wydostawania butli z tlenem wyrąbał w poszyciu O'Hara. We wnętrzu samolotu panował mrok