Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Pytam „O co ci właściwie chodzi, mała?” Powiedziała, że trzeba chcieć coś robić, żeby to robić dobrze, a ona nie chce. No to pytam „Czego ty chcesz, do diabła?”, a ona „Jak sama się dowiem, to od razu dam ci znać”. Sam widzisz - ani się obejrzysz, a zrobi cię na szaro. Rudy kot zeskoczył ze skrzyni i zaczął się łasić o jego nogę. Mój rozmówca uniósł go czubkiem buta i podrzucił, co było z jego strony dość nieludzkie, tyle tylko, że facet chyba nawet nie zauważył kota, tak był skupiony na własnej irytacji. - Tego właśnie chce? - zapytał, rozrzucając ręce na boki. - Tłumów nieproszonych gości? Życia z napiwków. Zadawania się z hołotą. Żeby mogła wyjść sobie za Rusty’ego Trawlera? I co? Może mam jej za to jeszcze dać medal? Czekał na odpowiedź, spoglądając złowrogo. - Przykro mi, ale nie znam go. - Nie znasz Rusty’ego Trawlera. To tak jakbyś nie znał małej. Szkoda. - Cmoknął językiem w ogromnej głowie. - Myślałem, że może ty masz na nią jakiś wpływ. Że może z nią pogadasz, zanim będzie za późno. - Sam pan twierdzi, że jest już za późno. Wydmuchnął kółko z dymu, poczekał, aż się rozwieje, wreszcie uśmiechnął się. Ten uśmiech zmienił jego twarz, dodał łagodności. - Jeszcze mógłbym to i owo załatwić. Tak jak ci mówiłem - jego głos zabrzmiał teraz szczerze. - Naprawdę lubię tę małą. - Co za plotki rozsiewasz, O. J.? - Holly wkroczyła do pokoju, mniej więcej owinięta ręcznikiem, zostawiając mokre ślady stóp na podłodze. - Te co zawsze. Że jesteś szurnięta. - Fred już to wie. - Ale ty nie wiesz. - Zapal mi papierosa, skarbie - poprosiła zdejmując czepek pod prysznic i rozrzucając włosy. - Nie ty, O. J. Straszny z ciebie flejtuch, zawsze ślinisz ustnik, jak czarnuchy. Podniosła kota i umieściła go na swoim ramieniu. Usadowił się tam z wyczuciem równowagi ptaka, wplątał łapy w jej włosy, jak w kłębek włóczki. A jednak, mimo tych przyjaznych wygłupów, był to ponury kot z blizną godną pirata, jednym okiem ślepym od zaćmy, a drugim połyskującym złowrogo. - O. J. to flejtuch - powtórzyła Holly, przyjmując zapalonego przeze mnie papierosa - ale zna mnóstwo numerów telefonów. Jaki jest numer do Davida O’Selznicka, O. J.? - Odpuść sobie. - Wcale nie żartuję, skarbie. Chcę, żebyś do niego zadzwonił i powiedział mu, jaki z Freda geniusz. Napisał całą masę fantastycznych opowiadań. Nie masz się co czerwienić, Fred to nie ty powiedziałeś, że jesteś geniuszem, tylko ja. No, O. J., jak zrobisz z Freda bogacza? - Powiedzmy, że najpierw z nim to obgadam. - Pamiętaj - powiedziała na odchodnym. - Jestem jego agentką. I jeszcze jedno: jak cię zawołam, przyjdź zapiąć mi sukienkę. A jak ktoś będzie pukał - otwórz. Przyszło mnóstwo ludzi. W ciągu następnego kwadransa mieszkanie zapełniła cała gromada mężczyzn. Kilku z nich miało na sobie mundury. Wypatrzyłem dwóch oficerów marynarki i jednego pułkownika lotnictwa. Przygniatającą większość stanowili jednak szpakowaci panowie, którym pobór do wojska raczej już nie groził. Poza zaawansowanym wiekiem, goście nie mieli żadnych cech wspólnych i byli sobie najwyraźniej całkowicie obcy. Każdy kolejny przybyły z trudem ukrywał niezadowolenie na widok zgromadzonego towarzystwa. Wyglądało na to, że gospodyni rozdawała zaproszenia zataczając się od baru do baru. I pewnie tak było. Jednak gdy minęła już początkowa niechęć, panowie bez trudu przełamali lody. Szczególną aktywnością w tym względzie wykazywał się O. J. Berman, który z zapałem zajął się resztą towarzystwa, byle tylko uniknąć rozmów na temat mojej przyszłej kariery w Hollywood. Stałem więc, zdany na siebie obok półek z książkami. Ponad połowa z nich dotyczyła koni, reszta była o baseballu. Markowanie zainteresowania lekturą książki „Konie wyścigowe i jak je rozróżniać” dało mi sposobność bliższego przyjrzenia się przyjaciołom Holly. Jeden z nich wyraźnie odcinał się od reszty. Przypominał dziecko w średnim wieku, które nigdy nie pozbyło się typowo dziecinnej pulchności, aczkolwiek jakiemuś zdolnemu krawcowi prawie udało się zamaskować krągłość pośladków, jakby stworzonych do klapsów. W jego ciele nie było widać ani jednej kości. Miał pyzatą twarz o delikatnych, drobnych rysach i niewinnym wyrazie. Wyglądał jakby dopiero się urodził, a chwilę potem rozciągnął, przy czym jego skóra pozostała gładka, niczym nadmuchany balon, a usta, chociaż gotowe do wybuchów wrzasku i napadów wściekłości, były słodko, kapryśnie wydęte. Jednak to nie wygląd wyróżniał go najbardziej spośród pozostałych gości - dobrze zakonserwowane noworodki nie są aż taką rzadkością. W oczy rzucał się przede wszystkim jego sposób bycia. Zachowywał się jak gospodarz, jak gwiazda przyjęcia, jak ruchliwa ośmiornica. Robił drinki z martini, przedstawiał sobie gości, zajmował się gramofonem. Trzeba jednak przyznać, że większość jego działań dyktowała gospodyni: „Rusty, czy mógłbyś...?”, „Rusty, czy zechciałbyś..