Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Jednak sposób, w jaki niósł bułeczki zawinięte w dół tuniki, zbyt jawnie mówił, że coś ma, aby dało się to ukryć. Jeszcze raz Alfred skręcił do nich. Jack chętnie dałby mu jedną, ale wiedział, że gdyby tylko Alfred miał szansę, zabrałby wszystkie. Jack rzucił się do ucieczki. Alfred ruszył w pogoń i wkrótce go dopadł. Podstawił Jackowi nogę i ten runął. Gorące bułeczki rozsypały się po ziemi. Alfred podniósł jedną, otarł z błota i wpakował do ust. Oczy szeroko mu się otwarły z zaskoczenia. - Świeży chleb! - Zaczął zbierać pozostałe. Jack pozbierał się i spróbował chwycić jedną z rozsypanych bułeczek, ale Alfred palnął go na odlew otwartą dłonią, posyłając go znów na ziemię, szybko pozbierał resztę bułek i odszedł chrupiąc je po drodze. Jack zalał się łzami. Marta patrzyła współczująco, ale nie chciał współczucia, cierpiał z upokorzenia tak samo jak wskutek uderzeń, a może nawet bardziej. Odszedł, a kiedy podążyła za nim, krzyknął: - Odejdź! Wyglądała na dotkniętą, ale pozwoliła mu odejść. Skierował się ku ruinom, wycierając łzy rękawem. W jego duszy tliła się żądza mordu: "Zniszczyłem katedrę, to i jego mogę zabić" - pomyślał. Tego ranka prace przy porządkowaniu placu wokół ruin bardzo się posunęły. Jack przypomniał sobie, że jakiś dostojnik kościelny ma przyjechać na inspekcję szkód. Przewaga Alfreda doprowadzała go do szaleństwa: mógł sobie na wszystko pozwolić, bo był taki duży. Kipiąc gniewem, Jack chodził przez pewien czas dokoła, żałując, że Alfred nie znalazł się w kościele, kiedy waliły się ściany. W końcu znów natknął się na Alfreda. Poszarzały od pyłu, ładował łopatą gruz kamienny na furmankę w północnym transepcie. Obok leżała belka z dachu, prawie nie uszkodzona, zaledwie osmalona i poczerniała od sadzy. Jack przejechał po niej palcem, została biała kreska. Napisał: Alfred jest świnią. Zauważył to któryś z robotników. Zaskoczyło ich, że Jack umie pisać. Jeden z młodszych zapytał: - Co tu jest napisane? - Zapytaj Alfreda - odrzekł Jack. Ten z zakłopotaniem wpatrywał się w pismo. Zmarszczył brwi. Jack wiedział, że umie przeczytać własne imię, ale nic ponadto. Krew go zalała. Czuł, że został obrażony, ale nie wiedział jak, a samo to już upokarzało. Wyglądał raczej głupawo, a gniew Jacka nieco osłabł. Alfred mógł być większy, ale Jack był mądrzejszy. Wciąż nikt nie wiedział, co jest napisane. Wtem przechodził jeden z nowicjuszy, przeczytał tekst i uśmiechnął się. - Który to Alfred? - On - wskazał Jack kciukiem. Alfred wyglądał na jeszcze bardziej zezłoszczonego, ale wciąż nie wiedział, jak ma postąpić. Nowicjusz roześmiał się. - Świnia, tak? Ta co ryje i szuka żołędzi? - Pewnie tak - rzekł Jack, ucieszony, że ma sprzymierzeńca. Alfred rzucił łopatę i sięgnął, by go złapać. Jack był na to przygotowany i wystrzelił jak puszczona z łuku strzała. Nowicjusz wystawił nogę, by Jack się potknął, jakby chciał pokazać, że obie strony nie są w porządku, ale Jack przemknął koło niego jak duch, przeskakując nad nogą. Przebiegł wzdłuż tego, co kiedyś było prezbiterium, omijając kupy gruzu i przeskakując nad leżącymi belkami. Słyszał za sobą ciężkie kroki Alfreda i jego chrapliwy oddech. Strach dodawał mu szybkości. W chwilę później uświadomił sobie swoją pomyłkę. Z tej strony kościoła nie było wyjścia. Ze ściśniętym sercem zrozumiał, że zostanie pobity. Górna część szczytu katedry zwaliła się do środka, a kamienie utworzyły stos opierający się o resztki ściany. Nie mając innego wyjścia, Jack zaczął wspinać się na kupę kamieni. Alfred następował mu na pięty. Dotarł do wierzchołka i znalazł się na krawędzi prostego, piętnastostopowego urwiska. Pełen strachu cofnął się od brzegu. Stanowczo za wysoko, by skoczyć nie raniąc się. Alfred chwycił go za kostkę. Jack zachwiał się. Przez moment stał jedną nogą na murze, a drugą w powietrzu, machając ramionami, by odzyskać równowagę i oprzeć z powrotem drugą nogę. Alfred przytrzymał jeszcze chwilę. Jack czuł, że nieubłaganie spada na złą stronę. Leciał w powietrzu, niezdolny do poprawienia pozycji, słysząc swój krzyk. Wylądował na lewym boku. Nieszczęśliwie twarzą uderzył w kamień. W jednej chwili wszystko zasnuła czerń. Kiedy otworzył oczy stał nad nim Alfred, a za nim jeden ze starszych mnichów. Jack go rozpoznał: był to subprzeor Remigiusz. Mnich zobaczył, że Jack ma otwarte oczy i rzekł: - Wstawaj, młodzieńcze. Jack nie był pewny, czy da radę. Nie mógł poruszać lewym ramieniem. Lewą stronę twarzy miał zdrętwiałą. Usiadł. Myślał, że umrze od razu, możliwość poruszania się zadziwiła go. Podpierając się prawą ręką wstał, z trudem przenosząc ciężar na prawą nogę. Kiedy minęło odrętwienie, poczuł ból. Remigiusz chwycił go za lewe ramię a drugą ręką za ucho Alfreda. Jack wrzasnął. "Wygląda na to, że chce wymierzyć ostrą karę nam obu" - pomyślał Jack. Za bardzo jednak cierpiał, by się tym przejmować. - Teraz mój młodzieńcze, powiedz dlaczego chciałeś zabić swego brata? przemówił Remigiusz do Alfreda. - To nie jest mój brat. Wyraz twarzy Remigiusza zmienił się. - Nie twój brat? Czy nie macie tego samego ojca i matki? - Ona nie jest moją matką - odrzekł Alfred. - Moja matka umarła. Fałszywy wyraz współczucia pojawił się na twarzy subprzeora. - Kiedy zmarła twoja matka? - Na Boże Narodzenie. - Ostatnie Boże Narodzenie? - Tak