Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Zmarszczyła brwi. Przez ostatnią godzinę trudności z oddychaniem nasiliły się, ale złożyła to na karb silnych przeżyć. Na zewnątrz zaterkotały koła powozu. Elisabeth rzuciła się do okna. Poprzez koronkową, przezroczystą firankę dojrzała wysoką postać, która zmierzała wyraźnie w stronę domu. Miała ochotę zaśpiewać z radości. To on... to Nathaniel. Z holu dobiegły ją głosy. Splotła osłonięte rękawiczkami palce przed sobą, by uspokoić drżenie rąk. Najchętniej zaczęłaby tańczyć. Zbliżały się czyjeś kroki. Simmons zapukał i uchylił nieco drzwi. - Pan będzie tu za chwilę - oznajmił. Elisabeth przytaknęła radośnie. Nie mogła powstrzymać gonitwy myśli. Jak zareaguje Nathaniel? Z pewnością się zdziwi. Ale będzie szczęśliwy. Bez wątpienia! Prosił ją przecież o rękę. Ogarnęła ją pełnia szczęścia. Westchnęła na samą myśl o tym, co się zdarzy, gdy Nathaniel stanie w drzwiach. Popatrzy na nią swymi błyszczącymi oczami i, jak zawsze, obdarzy ją uśmiechem - marzyła radośnie. A potem... potem weźmie ją w ramiona i pocałuje tak, jak wtedy w parku. Skrzypnęły drzwi. Stanął w nich elegancko ubrany, wysoki, barczysty mężczyzna o wąskich biodrach i kruczoczarnych włosach. Elisabeth - która właśnie biegła mu na spotkanie - zatrzymała się w pół kroku i wstrzymała oddech. Uśmiech zamarł jej na ustach, a serce prawie przestało bić. Zrobiło się jej słabo i omal nie upadła. Zamrugała powiekami, w nadziei, że oczy spłatały jej okrutnego figla. Przecież to niemożliwe... Stojący przed nią mężczyzna nie był Nathanielem. ROZDZIAŁ DRUGI Zakończywszy interesy, Morgan O'Connor wychodził właśnie z banku Commonwealth i już na progu niemal zderzył się z dobrze ubraną kobietą w średnim wieku. Uprzejmie uchylił przed nią drzwi, cofnął się o krok i uchylił kapelusza na powitanie. - Dobry wieczór, pani Winston. Kobieta minęła go bez słowa, szeleszcząc koronkami i falbankami. Pióro przypięte do jej kapelusza opadło i przekrzywiło się. Jedynie jej zimne spojrzenie świadczyło o tym, że w ogóle dostrzegła gest mężczyzny. Morgan uniósł brwi i wzruszył lekko ramionami. Dzięki Bogu - pomyślał sarkastycznie - że moi bankierzy nie są tak wymagający, jak pani Winston. Oni byli zawsze gotowi, by podpisać każdą transakcję. Ale nie od początku - przypomniał sobie wsiadając do powozu. Gdy - jeszcze jako żeglarz - rozpoczynał swą wędrówkę na szczyt, nie mógł narzekać na nadmiar sponsorów. Nadszedł jednak taki dzień, gdy wszystko się zmieniło. Teraz - choć nie w pełni akceptowany przez wyższe sfery - zyskał jednak prawo wstępu do najbogatszych salonów Bostonu i pozorną życzliwość ich właścicieli. Minęły już czasy, kiedy to bostońska elita traktowała go jak śmieć - jego, syna zawsze pijanego właściciela gospody, prostaka, irlandzkiego biedaka. I w zasadzie niewiele się zmieniło. Znów poczuł na sobie piętno człowieka godnego jedynie pogardy. Ale już nie był tak ślepy i głupi. Choć niechętnie się do tego przyznawał nawet przed sobą samym, zdążył już posiąść tę wiedzę. Walczył latami, długo i ostro, by udoskonalić siebie i poprawić swój los. Własnymi rękami dorobił się tego, co bostońska elita posiadała od urodzenia lub co otrzymywała w spadku po bogatych rodzicach. W istocie rzeczy bostońscy arystokraci w niczym go nie przewyższali. Tak im się tylko wydawało. Morgan stuknął stangreta w plecy i nakazał mu, by ruszył. I choć wciąż się uśmiechał, w jego szarych, błyszczących oczach nie było radości. Gdy powóz skręcił za róg, zapatrzył się na spienione wody zatoki. Boże, jakże on znienawidził tę nadmorską tawernę, w której przyszło mu spędzić młodość. Ale morze stało się jego wybawieniem. W nim odkrył swój azyl. I swój majątek. Żałował tylko tego, że jego matka nie doczekała tych czasów. Uśmiechnął się ironicznie. Ojciec nie żył już od dziesięciu lat Nie przez przypadek Morgan nakazał zburzyć tawernę zaledwie w tydzień po pogrzebie. W tym samym miejscu zbudował siedzibę Przedsiębiorstwa Budownictwa Okrętowego O'Connora. Jego uwagę przykuł czyjś głośny śmiech. Gromadka dzieci biegła za powozem i machała do stangreta. Pewnie nie zdają sobie sprawy, jak bardzo są szczęśliwe - myślał Morgan