Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Gorączkowo rozgarniał odłamki kory — znalazł od razu! To nie skrzynka była, lecz mały, ciężki, jakby na- ładowany kamieniami kuferek, zaopatrzony w rze- mienną rączkę. Cokolwiek by nie zawierał, Hryt po- czuł, że jego solidny ciężar przynosi ulgę w cier- pieniach, zamienia je nawet w jakąś bolesną radość, jakby już w części pomścił swój ból i upokorzenie. Pędził teraz jak wariat przez pola, przez miedze, potykając się po ciemku na niewidocznych kępach, wpadając do jakichś dziur. Początkowo chciał ukryć kuferek w zbożu, ale przyszło mu do głowy, że w czasie koszenia zostanie odkryty... Potem wsadził go pod snopy złożone w dziesiątkach, gdzie mógł być bezpieczny do zwózki, ale — tu znów obawa — już jutro może przyjść właściciel, aby poprzekładać je dla szybszego wyschnięcia... Gnał dalej, aż do pa- miętnych stogów koniczyny, tutaj schował wreszcie kuferek. Ale natychmiast, gdy to tylko zrobił, pomyślał, że jeszcze nie zdążył zajrzeć do środka. Wydostał więc zdobycz z powrotem i majstrując przez chwilę ręka- mi otworzył wieko. Wymacał na samym wierzchu pistolet i dalej jakieś papiery, najpewniej pieniądze, błysnęło też coś sino, jakieś świecidełka... Serce mu waliło, sapał jak miech, po plecach ście- kał mu sznureczek gorącego potu. Wracał do domu rozdzierany sprzecznymi uczucia- mi, przez jego głowę galopowała myśl za myślą... To był bogaczem mającym poważnie u wszystkich, to znów drżał, że jego bogactwo może wyjść na jaw, co pociągnęłoby za sobą klęskę utracenia wszyst- kiego... Od strony pola wszedł do stodoły, gdzie sypiał, ale czuł, że i tak nie zaśnie... Do północka, może dłużej, przewalał się z boku na bok, aż otworzył oczy i zobaczył, że pojaśniało, chciał więc lecieć je- szcze raz przejrzeć dokładnie zawartość kuferka. Ale na dworze raptem zmienił zamiar, pobiegł, owszem, pędem, ale w stronę tartaku. Po chwili znów przemykał przez pachnący piwoniami ogródek. Okno alkierza było zamknięte, zastukał. Wkrótce musiał zastukać znowu. Wewnątrz coś zaszeleściło, zadzwoniła przy otwieraniu obluzowana szyba. — Kto tam? — zapytał zaspany głos Krysoczki. — To ja, Hryt... — Czego chcesz? — Przyszedłem cię ostrzec — powiedział rozgo- rączkowany uciekającym do brzucha głosem. — Przed kim? — zapytała zaniepokojona nie na żarty, widocznie późna pora, jego zmieniony głos, zrobiły wrażenie. — Przed sobą... — Niby dlaczego? — Zabiję ciebie i siebie... Jakbyś miała być dla innego, zabiję! Zachichotała głośno. — I tylko po to budzisz mnie w nocy? — Pójdę do twojego ojca, rozmówimy się, jak mi ciebie nie odda, uprowadzę cię siłą, a jak riłe zechcesz, zabiję i będzie koniec mojej męki. — Czyś ty pijany, Grisza? — Zachichotała. — No idź, idź do ojca. Zobaczysz, jak cię przyjmie. Roześmiany głos dziewczyny rozdrażnił go. — Muszę, Krysoczka, muszę. Ty jeszcze nic o mnie nie wiesz, ty zobaczysz jeszcze... No nic, po- gadam z twoim ojcem, stanowczo pogadam. Okno trzasnęło. Został sam pod obcą, wrogą ścia- ną. Obojętną czernią połyskiwała głucha szyba. Zawrócił na pięcie i już nie tając swojej obecno- ści, parł na plebanię. Oczywiście, pójdzie do Modryń- ca, koniecznie musi pójść, a co?!... Poranne wypadki, ksiądz Kiryk — wszystko ode- szło gdzieś daleko, jakby wydarzyło się strasznie dawno, to „dzisiaj" — to on wracający z głcwą na- bitą myślami, z których tylko jedna była przeraźli- wie wyraźna: przekonać ojca Krysoczki, że tylko on, Hryt, jest dla niej mężem w sam raz! Wiedział, że go przekona, że musi go przekonać, nie wiedział tyl- ko, jak to zrobi, ale że zrobi, tego był pewien. ROZDZIAŁ XXVIII Gabinet komendanta policji w Chełmie to obszer- ne, solidne pomieszczenie, z dostojnikami państwo- wymi na portretach, z godłem państwa, telefonami, szafami, sejfami i biurkiem wielkim jak stodoła. W takim pomieszczeniu podwładni muszą czuć prze- możną siłę władzy odpowiadającej za ład i porządek państwa. Owszem, byłoby tu parę rzeczy do popra- wienia, na przykład ściany trza by już odmalować, za firanką w rogu wykwitł jakby grzyb..