Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Gdy tryumfującego sułtana odprowadzono z areny, ledwie zipiącego ze zmęczenia i ociekającego potem, John Reed odrzuciwszy na plecy obie połowy swej fantastycznej czarnej brody zeskoczył — ani dbając o drabinę — z werandy domu radży, skąd przypatrywał się widowisku i wywrzaskując skomplikowane a sprośne wymysły, odegrał rolę wojownika. Występ jego był przekomiczną karykaturą poprzednich tańców. Skakał w swoich ciężkich butach jak oszalały słoń i ryczał, aż mu echo odpowiadało od gór. Wreszcie zwrócił się do środka areny, by zadać ostateczny cios. Nie miał dzidy ani miecza. Z werandy domu, przechyleni przez poręcz, zdumieni i zachwyceni, przyglądali mu się sułtan i radża. Wokół krąg wojowników śledził go z zapartym tchem. Reed wyrwał pistolet zza pasa i strze- 162 lił w kierunku domu radży, w ostatniej chwili nieznacznie podnosząc lufę. Kula przeleciała tuż nad dachem. Reed obrócił się, wydobywając drugi pistolet i strzelił tuż nad głowami wojowników, ale nim wyciągnął trzeci pistolet zza pasa — nie było już kręgu wojowników dokoła niego. Wyspiarze uciekali pełnym galopem, rzucając broń po drodze. Rycząc ze śmiechu Reed strzelił jeszcze za nimi, po czym odwrócił się z powrotem do werandy, by zobaczyć, jak dygnitarze przyjęli jego występ. Ale nie ujrzał ani jednej brunatnej twarzy. Sułtan, radża i wszyscy jego doradcy wycofali się do wnętrza domu. Tylko bukanierzy pokładali się na deskach werandy w konwulsjach śmiechu. Śmiał się nawet posępny Śledź, tylko kapitan Swan między jednym a drugim atakiem śmiechu wygrażał pięścią swemu zwariowanemu marynarzowi. Reed za pokutę uklęknął przed nim i pocałował swą własną włochatą, niedźwiedzią łapę. Rozdział XVII KAPITAN POZOSTAŁ Wybryk Reeda nie uraził radży Lauta. Nadal odnosił się do bukanierów z pozorną przyjacielskością i raz jeszcze ponowił nalegania, aby John Reed pozostał w Mindanao jako zastępca wodza wszystkich sił zbrojnych. Ale o co innego radża powziął urazę. Zazdroszcząc Thackerowi pantofli ze srebrnymi sprzączkami — sam zawsze chodził boso — radża Laut poprosił kapitana Swana, aby mu kazał zrobić taką parę pantofli na statku. Jeden z bukanierów był istotnie szewcem z zawodu i sporządził bardzo elegancką parę pantofli, ładniejszych nawet od tych, którymi szczycił się Thacker. Niepoprawny żartowniś Harthop, objaśniając radży zalety obuwia zauważył ze złośliwym błyskiem w oczach, że zakończenia sznurowadeł są zrobione ze świńskiej szczeciny. Radża, wierny muzułmanin, wpadł w pasję. Wyrzucił pantofle przez poręcz werandy aż do lasu, wielkim głosem wołając o wodę, by się obmyć. Jednakże gorące pragnienie posiadania pantofli 163 przemogło. Następnego dnia wybaczył bukanierom, posłał nowy zapas miękkiej skóry cielęcej i kazał zrobić nową parę, bez użycia świńskiej szczeciny. »Wieprzowinę Mindanaończycy mieli w wielkiej abominacji« — pisał Dampier. Nawet cudzoziemiec, który niedawno jadł to mięso, nie mógł przekroczyć progów ich domu. Dziki bezkarnie przychodziły do miasta nocami i grzebały w śmietnikach pod domami. Krajowcy nieraz prosili żeglarzy, by zastrzelili dzika, ale jeśli któryś z bukanierów własnoręcznie odciągał zabitego zwierza, wzbraniano mu później wstępu do domu przez kilka dni. Gdy obrobiono zakupione przez kapitana Swana pnie, żeglarze zabrali się do roboty przy naprawie statku. Radża śledził ich czynności z zainteresowaniem cokolwiek nienaturalnym. Dopiero wtedy bukanierzy odkryli, że po miesięcznym pobycie na rzece drobne małże o wydłużonym, robakowatym ciele, dziś nazywane świdrakami okrętowymi, pocięły na rzeszoto dno ich łodzi. Z największą obawą zabrali się do sprawdzania statku, ale na szczęście okazało się, że gęsta powłoka smoły nie dopuściła szkodników. Radża Laut odszedł tego dnia mocno rozczarowany i gniewnie potrząsając głową oznajmił, że nigdy jeszcze nie widział statku, który by miał podwójne dno. — Słowa świętoszka, a zęby psa — zacytował Robert Hall. — Więc i ty widziałeś, że radża był gniewny i rozczarowany? — pytał Dampier. — A pewno, że był! — wtrącił rudowłosy Patryk Hagan. — Moja pegali mi powiedziała, że statek holenderski, który przycumowano ma rzece dokładnie w tym samym miejscu co nasz, robaki zjadły w dwa miesiące. Radża Laut dostał wszystkie ich działa. Hall podniósł brwi w górę. — Więc to dlatego radża tak nam serdecznie pomógł holować okręt w górę rzeki! — zawołał Dampier prawie z niedowierzaniem. — Słowa świętoszka, a zęby psa — powtórzył Hall. — Czy ty wiesz, że skarbnik przesłał kapitanowi rachunek za wszystko, cośmy zjedli: kapitan, ty, ja i inni na ucztach u sułtana i u radży? — Nie wiedziałem — odrzekł Dampier. — Wiem natomiast, 164 że w mieście dają nam jedenaście srebrnych talarów za uncję złota, którą sami sprzedają za osiemnaście talarów. I to przyjąwszy bez zmrużenia oka podarki takie, jak złote kolczyki i srebrne bransolety. — Te podarunki, to inna sprawa — zauważył Hall. — Ofiarodawcy spędzają noc na wybrzeżu i otrzymują zapłatę w naturze. Już o nich się nie bój! Niech płacą. Coraz więcej marynarzy, którym się wyczerpały fundusze, przyłączało się do żądań, by statek wreszcie odpłynął, zwłaszcza że wschodni monsun miał się niedługo skończyć, a z tym wiatrem mogli żeglować do Indii. Swan zgodził się, aby Dampier i Reed — którzy mieszkali na statku — po obiciu i wysmołowaniu dna wyszli z ujścia rzeki i zakotwiczyli w zatoce