ďťż

Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- Pan tedy przyjechałeœ? - zapytał po chwili. - Porozumieć się z dziedzicem, jak się najlepiej wywišzać z tego zadania - dokończył mandatariusz z pewnym patetycznym naciskiem. Katylina w zamyœleniu zabębnił sobie po stole. - Nie troszcz się pan o to - przemówił po krótkiej pauzie - ja pana zastšpię w tej mierze... - Jak to? - zapytał mandatariusz, niezmiernie wybałuszajšc oczy. - Wypracuję za pana całe to sprawozdanie. - Za mnie? - Pan tylko podpiszesz. Pan mandatariusz znowu brwi podsunšł w górę. - Ja podlegam cyrkułowi - mruknšł jakby demonstrujšc [154]. - Pan pobierasz płacę od dziedzica - odcišł krótko Czorgut. - Cyrkuł może mi dać nosa, może... Katylina parsknšł głoœnym œmiechem. - Dziedzic może pana napędzić na cztery wiatry, nim jeszcze będziesz miał czas namyœleć się nad sprawozdaniem - odpowiedział z impertynenckš stanowczoœciš. Mandatariusz nabiegł krwiš na twarzy, ale cały swój gniew i przestrach zawarł tylko w silne œciœnięcie zębów i w ukoœne jadowite spojrzenie. Katylina nie zważał na to bynajmniej. - Skończyliœmy w tej materii - zadecydował stanowczo - poczekasz pan chwilkę, ja panu prędko wypracuję całe podanie. Ale teraz masz mi pan jeszcze coœ powiedzieć. - Jeszcze coœ? - Otrzymałeœ przecie dwa poufne zlecenia. Mandatariusz poruszył się niespokojnie na miejscu. - To drugie jest jeszcze delikatniejszej natury... - mruknšł ocierajšc czoło, które zaczynało pocić się niepospolicie. - Tym lepiej - odparł Katylina krótko. Mandatariusz zakrztusił się, jakby, przełykajšc œlinkę, na jakšœ twardš natrafił zaporę. - Nie ma rady z tym oczajduszš - szepnšł z cicha. - A więc - nacierał tymczasem Katylina. Mandatariusz pochylił głowę z rezygnacjš. - Drugi mandat jeszcze ważniejszy i sekretniejszy - przemówił po chwili z uroczystš minš - nakazuje wielkš bacznoœć i gorliwoœć w przestrzeganiu przepisów policyjnych. Powzięto wiadomoœć, że niepoprawne nigdy stronnictwo, unverbesserliche Partei [155] - pomógł sobie po niemiecku - gotuje nowe dla kraju klęski. - Oho! - mruknšł Katylina, z wielkim przysłuchujšc się zajęciem. Mandatariusz zniżył głos, podcišgnšł brwi aż pod samš czuprynę, jeden palec wycišgnšł w równej linii z nosem i prawił dalej poważnie i tajemniczo: - Emisariusze majš kręcić się po całym kraju. Katylina zagwizdał z cicha przez zęby. - Starajš się wszędzie pozyskiwać chłopów, kaptować obywateli, księży i oficjalistów prywatnych. Tu urwał nagle czcigodny mandatariusz i spode łba zerknšł na Katylinę. I w tej samej chwili jakieœ szczególniejsze powstało w nim podejrzenie. - Ej - szepnšł z cicha - czy też ten wisus nie jest jednym z takich ptaszków! Katylinę zniecierpliwiła nagła przerwa. - Cóż dalej? - zapytał prędko. - Ufajšc w zdrowy rozsšdek, wiernoœć i lojalnoœć wszystkich zacniejszych mieszkańców, niewiele lękamy się tych nowych, zbrodniczych machinacji... - Nowych zbrodniczych machinacji... - powtórzył Katylina z szczególnym naciskiem. - Ale... - zaczšł znowu mandatariusz. - Ale? - Mogliby się łatwo znaleŸć ludzie niedoœwiadczonej głowy lub przewrotnego usposobienia, na których podobne zręczne, acz niegodne poduszczenia potrafiłyby zgubny wywrzeć wpływ... - A zatem? - poderwał Katylina niecierpliwie. - Nakazano czuwać pilnie wszystkim władzom bezpieczeństwa, aby w razie pojawienia się jakiegoœ emisariusza w okolicy... takowego... - cišgnšł urzędowym stylem. - Takowego... - podchwycił Katylina z szyderczym naciskiem. - Schwytać i niezwłocznie odstawić do władzy. - Nie żarty! - mruknšł Katylina nie zmieniajšc z tonu. Mandatariusz głowę pochylił na piersi. - Smutne czasy - szepnšł. Katylina wpadł w jakieœ nagłe zamyœlenie. - I po cóż pan z tym drugim mandatem przybyłeœ do Juliusza? - zapytał mandatariusza, bystro patrzšc mu w oczy. Pan Gšgolewski rzucił głowę w tył z zdziwionš minš. - Chciałem go się poradzić... - mruknšł. - Jak to poradzić? Mandatariusz z niesmakiem głowš pokręcił na bok. - Nie wiem, jak działać w takich razach... to jest, jak sobie postępować... właœciwie, jakie jest zdanie polityczne pana Juliusza - plótł bez zwišzku i sensu. Czorgut żachnšł się niecierpliwie. - Czy pan chcesz udawać łotra, czy durnia, panie Gšgolewski? - zapytał swym zwykłym wyzywajšcym, bezwzględnym tonem. Pan mandatariusz jakby cały skšpał się w ukropie. - Panie dobrodzieju... - zawołał podnoszšc się z krzesła. Katylina nie patrzył na niego wcale. - Albo może panu nie doœć na jednym albo na drugim i chcesz być obojem naraz?... - Ależ, panie łaskawy!... - zawołał mandatariusz w walce między oburzeniem a podłš uległoœciš. - IdŸże pan do sto diabłów! - przerwał Katylina tym samym tonem. - Któryż człowiek, co nie łotr ani dureń, potrzebuje rady w podobnych sprawach! Robi, jak mu własne sumienie każe, i kwita. Mandatariusz œcišgnšł prędko brwi. W swej przebiegłoœci pojšł od razu znaczenie impertynenckich słów Katyliny. Przytłumił w sobie gwałtownie kipišcš złoœć i niezręcznie do obleœnego zmuszajšc się œmiechu, odpowiedział z Ÿle udanš spokojnoœciš: - Pan mię nie rozumiesz... Wiem ci ja dobrze, co się zgadza z sumieniem i honorem..