Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Trzęsąca się dziewczyna w czerwonym dwuczęściowym kostiumie kąpielowym wybuchnąła nagle płaczem, kiedy reszta wody z dziwacznym cmoknięciem niespodziewanie wyciekła z uszkodzonego basenu. Pascoe zwolnił i stanął zdumiony, zwłaszcza że w tej chwili ani widok zabitych, ani jęki bólu nie odwracały jego uwagi od myśli o własnej klęsce. - Widział go pan? - usłyszał, jak ktoś woła do niego histerycznie. - Widział go pan? - wołał gruby mężczyzna w pasiastej piżamie. - Właśnie wszedł do środka na moment przedtem. Przestrzegałem, mówiłem, żeby nie szedł, ale powiedział, że jego żona tam została. Kelner pobiegł do przodu, zwinął dłoń w tubę i zaczął wołać po hiszpańsku do ochotniczych ratowników: - Wracajcie, wracajcie! Nic nie można zrobić! - Machał serwetką w ich kierunku, jakby chciał odpędzić muchy. Pascoe przybliżył się jak automat, a ten w pasiastej piżamie ruszył za nim - potrzebny mu był ktoś, kto by rozładował jego wzburzenie. Twarz miał szarawą. - Mówiłem mu, żeby nie szedł. Powiedziałem: "Wystarczy jeszcze jeden taki wstrząs czy nawet mocniejszy podmuch wiatru i wszystko runie jak domek z kart". - Słowa płynęły mu z ust jak w jakimś transie. - No i właśnie. Właśnie tak runęło. Nie mógł dojść dalej niż na półpiętro... Pascoe uciekł od niego; wdrapał się do tamtych, którzy odrzucali gruz. Pogięta podłoga tworzyła nad ich głowami rodzaj półki, na której widać było resztki sypialni. Na prawo i na lewo wszędzie poszarpane starczyny, nieruchome kaskady kamienia i resztki przeróżnych urządzeń. Pokój 113 wychodził na front, a właśnie od tej strony był front hotelu, ale na tym kończyły się znaki rozpoznawcze. Oto wygięta płyta dachowa wduszona tak, że oddalona była teraz o niecałe dziesięć metrów od ziemi. Wszystko, co było pod nią, pogięło się, zgniotło albo zostało starte na pył, unicestwione. Nie było nawet sensu zaczynać. A przecież szarpał i odgarniał bryły razem z innymi, nie zwracając uwagi na przestrogi rzucane z trawnika. Jeszcze i inni poszli za ich przykładem zmuszeni jakimś wewnętrznym nakazem, gdy tylko otrząsnęli się z szoku. Ale właściwie to od początku skazani byli na przegraną, to był tylko gest, nic więcej. Ich gorączkowa aktywność z minuty na minutę słabła, zwłaszcza że raz po raz zsuwały się wywołane przez nich lawiny. Jakiś mężczyzna bez marynarki krzyknął, żeby ucichli, i pochylając się nad szparą pomiędzy belkami wołał: "Czy mnie słyszycie? Czy mnie słyszycie?" Góra gruzu milczała jak przedtem. Wszyscy czekali, przechyliwszy głowy, nastawiając uszu, podczas gdy on znowu nawoływał. - Nie warto. - Ktoś inny położył kres czekaniu. - Mogą być w każdym miejscu. Nie wiemy nawet, do jakiego pokoju szedł. - Ze zrezygnowanym wzruszeniem ramion, potykając się schodził po gruzach w dół. Reszta, jeden po drugim podążyli za nim. Nie minęła chwila - z pagórka zeszli wszyscy, pozostał tylko Pascoe. Pracował dalej, pod wpływem rozpaczy i otępienia pewien tylko jednego, że cała jego przyszłość leży pogrzebana gdzieś tutaj, że bez walizki jest zgubiony. Ilekroć udało mu się wyszarpać jakiś kawał muru i odrzucić - miał wrażenie, że własny cień go przedrzeźnia. Im częściej z trawnika nawoływano go, by wracał, tym gorliwiej pracował. Jakiś człowiek mówiący krótko i urywanie wdrapał się do niego i próbował go przekonać. - Proszę - powtarzał raz po raz, ciągnąc Pascoe'a za ramię. - To niedobrze. Niedobrze. C'est inutile. Coraz silniejsze obsypywanie się gruzu zmusiło ich wreszcie do wycofania się. Gdzieś głęboko w samym środku zniszczenia znowu coś się zawaliło z potwornym trzaskiem. Koło basenu trwał jazgot wielu głosów, wielu języków, a część ich skierowana była do niego. - Niech pan zrozumie i tak nic by się nie dało zrobić... - Setki tysięcy ton... - Nie ma szans, żadnych szans, mówię panu... - Tylko wojsko mogłoby to odwalić... Pascoe osunął się na trawę. Śmierć mógł zrozumieć. I zniszczenie. Ale nie to, co jego spotkało. Zamknął oczy i w udręce przycisnął ręce do czoła. - To pański przyjaciel? - Starsza kobieta o pomarszczonej twarzy i opadających na twarz włosach pochylała się nad nim. - Czy może krewny? Spojrzał na nią. Miała blade drżące wargi. - Kto? - Ten mężczyzna, ten w sportowym blezerze? - Nie. - Pan tak bardzo się starał, więc myślałam... - Nie. - Mówią, że wrócił po żonę... Poszła gdzie indziej, właściwie bez celu, a przecież poruszała się spokojnie, jak na przyjęciu. Powoli coś docierało do świadomości Pascoe'a, wydobywało go z otchłani jego obsesji. Jakby śnił, rozejrzał się wkoło, za Carsonami; wstał i dogonił odchodzącą. - W sportowym blezerze, mówiła pani? - Tak. - Jak to się stało? - Nie było pana tutaj? - Nie. - Kiedy minął pierwszy wstrząs, polecono nam wszystkim wyjść. Zebraliśmy się na trawniku. Poszło nawet całkiem sprawnie. - W jej oczach był jakiś otępiały wyraz, a głos brzmiał dziwnym sztucznym ożywieniem