Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Nie wypuszczając z ręki fiolki z nuncjo, Tommy- Ray pobiegł w dół wzgórza, w miejsce, gdzie zostawił samochód. Jednym rzutem oka za siebie upewnił się, że towarzysz tej kobiety - którego dziwaczny wygląd i nieoczekiwany manewr zbiły go na chwilę z tropu - już go nie ścigał. Raul przyłożył dłoń do policzka Tesli. Była rozpalona, ale żyła. Zdjął koszulę, zwinął ją w kłębek i przyłożył do jej rany; na koszuli umieścił jej bezwładną rękę, by przytrzymywała opatrunek. Potem wyszedł w mrok i zaczął zwoływać ukrywające się kobiety. Znał je wszystkie z imienia i nazwiska; one też go znały i ufały mu. Przyszły na jego wezwanie. - Zaopiekujcie się Teslą - polecił im i poszedł śladem Chłopca Śmierci i jego zdobyczy. Tommy-Ray dostrzegł swój samochód, czy raczej jego upiorny kształt w świetle księżyca, gdy nagle stopa mu się obsunęła. Usiłował utrzymać i fiolkę, i pistolet, ale i jedno, i drugie wypadło mu z ręki. Runął na twarz między ostre kamienie. Rozcięły mu policzek, podbródek, ramiona i dłonie. Kiedy wstał, ze skaleczeń sączyła się krew. - Moja twarz! - zawołał, błagając Boga, by Jego uroda nie doznała uszczerbku. To nie był koniec przykrości. Za sobą słyszał kroki Brzydala, schodzącego w dół wzgórza. - Chcesz umrzeć, co? - mruknął w stronę swojego prześladowcy. - Nie ma sprawy! Masz to jak w banku. Sięgnął po pistolet, ale ten zsunął się dalej w dół. Za to fiolkę miał w zasięgu ręki. Gdy Ją podnosił z ziemi, zauważył, że substancja nie była już tak bierna jak przedtem. Przeniknęła ciepłem jego skrwawioną dłoń. Za szkłem wrzał ruch. Tommy-Ray mocniej uchwycił fiolkę, by mu się znowu nie wyśliznęła z palców. Reakcja była natychmiastowa: płyn rozżarzył się. Wiele lat upłynęło od czasu, gdy resztka nuncjo dopełniła swego celu na osobach Fletchera i Jaffe'a. Ta fiolka leżała, niewidoczna dla ludzkich oczu, ukryta między kamieniami, zbyt czczonymi, by ktoś odważył sieje poruszyć. Nuncjo ostygło; zapomniało o swym przesłaniu. Entuzjazm Tommy-Raya pobudził jego dawne ambicje. Tommy-Ray patrzył, jak parło na ścianki naczynia, jasne jak nóż. Jak błysk wystrzału. Rozbiło ściany swojego więzienia i, przecisnąwszy się między rozcapierzonymi palcami chłopca - zasłonił się dłonią przed tym atakiem - sięgnęło jego poranionej twarzy. Dotknęło go tak lekko - jak ciepły bryzg nasienia, spadający w oko i kącik ust, gdy się spuszczał. Ale ten dotyk rzucił nim gwałtownie w tył; chłopiec runął na kamienie, które pokaleczyły mu plecy, pośladki i łokcie. Chciał krzyczeć, ale z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk. Próbował otworzyć oczy, by sprawdzić, gdzie upadł, ale i to mu się nie udało. Chryste! Nie mógł nawet oddychać. Dłonie, w które wniknęło nuncjo, miał jak przyśrubowane do twarzy, szczelnie zasłaniały mu oczy, nos i usta. Czuł się tak, jakby go zamknięto w trumnie o dwa numery za małej. Znów krzyknął przez knebel własnej dłoni - nadaremnie. W jego mózgu odezwał się jakiś głos: - Przestań. Przecież sam tego chciałeś. Żeby zostać Chłopcem Śmierci, musisz najpierw ją poznać. Poczuć ją, zrozumieć. Przeżyć. W tej dziedzinie - jak chyba w żadnej dyscyplinie wiedzy w swoim krótkim życiu - Tommy-Ray był pojętnym uczniem. Przestał opierać się panice - dał się jej nieść jak surfowi w Zuma w stronę ciemności jakiegoś nieznanego brzegu. Nuncjo płynęło wraz z nim. Czuł, że odmieniało go z każdą sekundą, tańcząc na czubkach jego zesztywniałych włosów, wybijając jakiś rytm - rytm śmierci - między uderzeniami jego serca. Nagle wypełniło się nim; albo on wypełnił się nuncjo; czy też stało się jedno i drugie. Ręce odpadły od jego twarzy jak ssawki i znów mógł oddychać. Kilkakrotnie wciągnął głęboko powietrze w płuca, usiadł i popatrzył na swoje dłonie. Były zakrwawione - krwią ze skaleczeń na twarzy, same również były pokaleczone. Ale plamy krwi bladły wobec innego, bardziej przejmującego widoku. Obdarzony wzrokiem mieszkańca zaświatów, widział, jak rozkłada się jego własne ciało. Skóra ciemniała, nabrzmiewała gazami i pękała; z pęknięć sączyła się ropa wymieszana z wodą. Na ten widok uśmiechnął się szeroko; poczuł, że pęka mu twarz, kiedy uśmiech rozszerzył się od kącików ust aż po uszy. Uśmiech obnażył nie tylko kości jego twarzy, postępujący rozkład ukazywał kości jego ramion, nadgarstków i palców. W jego piersi - zakrytej koszulą - serce i płuca miękły i rozpływały się, podobnie jak jądra i skurczony członek. Ale Tommy-Ray uśmiechał się coraz szerzej, aż z jego twarzy znikły wszystkie mięśnie, a on uśmiechał się uśmiechem Chłopca Śmierci - całą gębą; nikt nie mógłby wyszczerzyć się bardziej. Ta wizja trwała krótko; przyszła i przeszła. Tommy-Ray klęczał na ostrych kamieniach, oglądając swoje zakrwawione dłonie. - Jestem Chłopcem Śmierci - powiedział. Wstał i zwrócił się twarzą do tego szczęściarza, który jako pierwszy zobaczy go tak przeistoczonym. Mężczyzna zatrzymał się nagle kilka kroków od niego. - Przyjrzyj mi się - odezwał się Tommy-Ray. - Jestem Chłopcem Śmierci. Biedak po prostu gapił się dalej, nic nie rozumiejąc. Tommy-Ray roześmiał się. Zupełnie przeszła mu chęć, by go zabić. Postanowił pozostawić przy życiu tego świadka, by mógł w przyszłości opowiadać innym: "Byłem tam wtedy. To było coś niesamowitego. Widziałem, jak Tommy-Ray umarł, a potem zmartwychwstał". Postał chwilę, popatrzył na resztki fiolki i kilka plam nuncjo na kamieniach. Nie opłacało się tego zbierać i zanosić dżaffowi. W zamian przywiezie mu coś lepszego - siebie samego odmienionego; oczyszczonego z trwogi; oczyszczonego z ciała. Nie patrząc więcej na świadka, odwrócił się i odszedł, pozostawiając tamtego w całkowitym oszołomieniu. Chociaż chwała rozkładu już go opuściła, pozostało mu coś na kształt podwójnego widzenia, z którego nie zdawał sobie sprawy do chwili, gdy jego wzrok przyciągnął jakiś kamyk