Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Więc gekkony mogły żyć dalej; za dnia spały spokojnie w swych kryjówkach, w nocy zaś baraszkowały wesoło po ścianach i smyrgały pod dachem. Były ciemne, spłaszczone i brzydkie, lecz przy tym niezmiernie chybkie, pożyteczne i radosne. W nocy zawzięcie łowiły komary i inne szkodniki, szeleściły na suchej trzcinie i często wydawały triumfalne poświsty. Bez gek-konów chata malgaska byłaby bez wdzięku. W mojej chacie uwijało się wiele gekkonów. Pewnego poranku znaleźliśmy na podłodze resztki dlbrzymiej 168 skolopendry, ślady nocnego dramatu. Jadowity stwór wtargnął podczas naszego snu, widocznie po palach, do środka chaty, lecz napadnięty przez gekkona, uległ i został pożarty. Nieznany gek-kon wyświadczył nam przysługę i spełnił rycerskie dzieło, nam, ludziom, pozostawiając już tylko drobne dokończenie: rano Ve-lomody zgarnęła chitynowe nogi i szczęki po skolopendrze i rzuciła je na wiatr. Jakaś rzewna współpraca jaszczurki z człowiekiem, przy czym mała jaszczurka dokonała lwiej części trudu i broniła, aczkolwiek bezwiednie człowieka. Któregoś dnia kuzyn Velomody przyniósł nam mikrolemura, najmniejszego przedstawiciela czcigodnej rodziny lemurów, zwierzątko małe jak szczur, lecz o wielkiej, okrągłej głowie i olbrzymich, cudacznych oczach. Tak olbrzymich, że kierując spojrzenie na zwierza widziało się najpierw oczy, a dopiero w następnej chwili resztę ciała. W przeciwieństwie do innych lemurów malec był nieprawdopodobnie dziki, nie dawał się głaskać i jak wściekły gryzł Velomody. Dziewczyna znosiła mu suty pokarm, skoczki, i dbała o niego jak rodzona matka, lecz on pozostawał nieczuły i przerażony. Nawet nasz oswojony babakut starał się go obłaskawić — wszystko na nic. Wzrok jego był zawsze pałający. Oczy świeciły jak dwa ognie. Buchały różowym fioletem tak intensywnym, że wydawały się cudownymi reflektorami przyrody. Pod ich naporem ulegałem wrażeniu, że lemur jak gdyby pytał o coś człowieka. Reflektory wyrażały nieprzebraną ciekawość. Była w nich odwieczna męka i odwieczne pytanie. Tak patrzył zwierz na innego zwierza, który się oddalił i został człowiekiem. - " Wieczorami, czasem głęboko w noc, siedziałem w chacie i pracowałem. Velomody już dawno położyła się i spała bezgłośnym snem ludzi zdrowych i pierwotnych. Z dworu wdzierała się potężna muzyka tropikalnej nocy; w chacie czuwaliśmy, oprócz gekkonów, tylko my dwaj: mikrolemur i ja. Gdy bez ruchu siedziałem nad książką, lemur nabierał ufności, zeskakiwał na mój stół i wyjadał skoczki z przygotowanej dla niego misy. To jakby pierwszy krok oswojenia. Patrzył przy tym na mnie nieprzerwanie, jak uparty duch, z tym samym wyrazem nieziszczonej ciekawości w ogromnych, fioletowych oczach. Lecz 169 ledwie uśmiechnąłem się do niego, odskakiwał. Nawet mój uśmiech go płoszył i lemur jednym susem uciekał daleko, pod dach. Stamtąd znów śledził. Tymczasem Velomody otworzyła oczy i nie ruszając się wlepiała we mnie uporczywy wzrok, równie badawczy, ale inny niż wzrok lemura. Kobiecy. Wzięty w spojrzenia ich dwojga, znalazłem się w kręgu niewysłowionego czaru. 35. Serce matki, osa i Velomody śród zwierząt nie było zapewne żarliwszej miłości macierzyńskiej niż przywiązanie matek tsurów do swych dzieci. W zaroślach doliny włóczyły się urzeczone tkliwością zwierzaki i wszyscy mieszkańcy Ambinanitela wiedzieli, że tsury miały obłąkane serca. Wiedział to także Betsihahina, siedmioletni brat mojej Ve-lomody, znawca przyrody, miłośnik tajemnic, odkrywca i rezolut. Betsihahina złapał nad rzeką dwa tsury, matkę i jej młode, przyniósł mi je przed chatę, młode uwiązał za nóżkę do pala, matkę puścił na wolność i kazał mi podziwiać. Podziwiałem. Matka, chociaż to dzikie i płoche zwierzątko, już nie uciekła. Pozostała przy uwiązanym dziecku, pomimo obecności strasznych ludzi. Chodziła w krzewy po żer, lecz wracała, zawsze wracała i pozwalała nawet dotknąć się ludzkiej ręce. Pozwalała się głaskać, byleby być przy swoim dziecku. Podziwiaj, vazaho! Tsur, coś w rodzaju małego jeża, należał do potulnej rodziny tanreków. Było to stworzenie krótkowzroczne, kolczaste, nader komiczne, o drobniuteńkich ślepkach i długim, ryjkowatym nosie. Zabawny patałach, a przecież jak wielki w nim duch bohaterskiej miłości, jakie oddanie bez granic. Patrzałem na to zjawisko ze wzruszeniem i szacunkiem i miałem wrażenie, że na mych oczach rozgrywała się wielka tajemnicą zwierzęcego serca. Zamierzałem uwolnić młode zwierzątko i przerwać to niestosowne podziwianie, ale jakieś inne sprawy weszły mi w drogę i zapomniałem o małym więźniu. Potem nagle było za późno: z pobliskiego gąszczu przypełzła śmierć. Wąż. Pod nieobecność 170 matki gad napadł na tsurzątko. Ludzie skoczyli na pomoc, tłukli napastnika, wyrwali mu z paszczy zdobycz. Poszarpany tsurek nie żył. Z obchodu wróciła matka, powąchała zwłoki, z bólu zgarbiła się w dziwny sposób i tak zastygła w bezruchu. Z tępym wzrokiem, utkwionym w nieżywe dziecko, bez głosu, bez krzyku, obraz niemej boleści i wyrzut ludzkiego sumienia. Betsihahina chciał zwierzątko naiwnie pocieszyć, brał je na rękę, pieścił. Lecz tsur był nieczuły: nawet z góry, z daleka, patrzył jak urzeczony na nieszczęsne dziecko, niezdolny oderwać wzroku. Tak minęło kilka godzin bez zmiany; tsur odrętwiały, zjeżony, czuwał wciąż przy zwłokach. Potem stała się rzecz nie do wiary, bezprzykładna. Tsur-matka zdechła. Matczyne serce nie przeżyło straty, niewątpliwie pękło. W Ambinanitelo, dolinie drapieżnych instynktów w przyrodzie, bezlitosnej walki, dzikich łowów i pożerania słabszych, w dolinie, gdzie głód silniejszego bywał przeważnie przyczyną śmierci słabszego — było to zdarzenie przejmujące i bezprzykładne: śmierć z miłości. Ogarnął nas smutek i poczucie winy. Nawet mały Betsihahina był zbity z tropu, lecz nie na długo, i wnet przedsiębiorczy chłopczyk miał zbawienną radę: — Wiesz — powiedział żywo do mnie — jutro przyniosę dwa nowe tsury: matkę i dziecko. — Wiesz — odpowiedziałem nieśmiało — może lepiej dać spokój tsurom... — Ależ przyniosę tsury! — upierał się zapaleniec. — Będzie znowu ładna zabawa! — Przynieś... ślimaki! — podsuwałem chytrze