Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

To była taka sztuczka. Chciała się mnie pozbyć. - W porządku, Raoul, wyjdź na stację - nakazał stanowczo de Margeau. Raoul podszedł do telefonu, szczęśliwy, że może się na coś przydać. - Słuchaj, Khalifa - ciągnął Yvon - utrata Eryki zagraża całej operacji. Otrzymała instrukcje z "Curio Antique Shop". Idź tam i dowiedz się, dokąd ją wysłano. Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz, po prostu zrób to. Khalifa wyszedł bez słowa. Wiedział, że nie ma sposobu, aby właściciel sklepu zataił tę informację. Chyba że nie zależy mu na życiu. Kiedy Eryka wspinała się na wysokie wzgórze od strony drogi, wioska schowana pod wysokimi skałami z piaskowca zatapiała się w mroku. Na dole czekała taksówka wynajęta na cały wieczór. Kierowca zostawił uchylone drzwi. Eryka przeszła wolnym krokiem między posępnymi domami z mułowej cegły. Na podwórzach przygotowywano posiłki na ogniu, który podsycano suszonym łajnem. Płomienie oświetlały nieco groteskowe platformy sypialne. Eryka przypomniała sobie dlaczego je wybudowano - kobry i skorpiony. Ciarki przeszły jej po plecach, choć noc była ciepła. Pogrążony w ciemnościach meczet z bielonym minaretem wyglądał jak ze srebra. Musiała przejść jeszcze ze sto jardów. Przystanęła, by zaczerpnąć trochę powietrza. Obejrzała się na dolinę i dostrzegła światła Luksoru, a zwłaszcza wysoką konstrukcję New Winter Palace Hotel. Teren meczetu Abul Haggag ozdobiony był sznurem kolorowych lampek, przypominających bożonarodzeniową dekorację. Eryka właśnie zbierała się do drogi, gdy nagle coś poruszyło się w ciemnościach pod jej nogami. Odskoczyła w tył z okrzykiem przerażenia i już chciała rzucić się do ucieczki, kiedy usłyszała szczekanie i groźne warczenie. Otoczyła ją gromada zdziczałych psów. Schyliła się i podniosła kamień. Psy musiały znać ten gest, bo rozbiegły się, zanim zdążyła rzucić. W wiosce Eryka minęła co najmniej tuzin osób. Wszystkie odziane były w czarne szaty, które sprawiały, że przechodnie wydawali się nie do odróżnienia. Eryka wiedziała, że gdyby nie przeszła przez wioskę w ciągu dnia, nigdy nie trafiłaby tu w nocy. Niespodziewanie ochrypły ryk osła przerwał ciszę, potem umilkł tak szybko, jak się zaczął. Ze swojego szlaku widziała kontury domu Aidy Raman wysoko na zboczu. W jej oknach paliło się nikłe światło oliwnej lampki. Z tyłu domu znajdował się szlak do Doliny Królów wykuty wśród wzgórz. Eryce zostało jeszcze jakieś pięćdziesiąt stóp do meczetu, który stał pogrążony w mroku. Zwolniła kroku. Była już spóźniona na to rendez-vous. Zmierzch zamienił się w noc. Może stwierdzili, że nie przyjdzie? Może powinna zawrócić do hotelu albo odwiedzić Aidę Raman i powiedzieć jej, czego dowiedziała się z papirusu? Zatrzymała się i spojrzała na budynek. Wyglądał na opuszczony. Potem przypomniała sobie Lahiba Zayeda i jego życzliwą postawę. Wzruszyła ramionami i podeszła do bramy. Otworzyła ją wolno, zaglądając do środka. Fasada meczetu zdawała się odbijać światło gwiazd. Na dziedzińcu było widniej niż na ulicy, ale nikogo na nim nie zauważyła. Cichutko weszła, zamykając za sobą bramę. Od strony meczetu nie dobiegał ani jeden dźwięk, ani jeden ruch. Od czasu do czasu zaszczekał w oddali jakiś wiejski pies. Z pewnym oporem ruszyła w stronę meczetu i spróbowała otworzyć drzwi. Były zamknięte na klucz. Przeszła wzdłuż małego portyku i zastukała do mieszkania imama. Nikt nie odpowiedział. Dokoła panowała grobowa cisza. Eryka wróciła na dziedziniec. Z pewnością doszli do wniosku, że nie przyjdzie. Rzuciła okiem na bramę prowadzącą na ulicę, lecz nie wyszła. Wróciła do portyku i usiadła, opierając się plecami o ścianę meczetu, patrząc przez łukowate przejście otwierające się tuż przed nią. Nad murami niebo rozjaśniły promienie wschodzącego księżyca. Dziewczyna pogrzebała w torbie i znalazła papierosa. Zapaliła go, by dodać sobie odwagi, i w świetle płonącej zapałki spojrzała na zegarek. Było piętnaście po ósmej. Kiedy na niebie pojawił się księżyc, cienie na dziedzińcu pociemniały jeszcze bardziej. Im dłużej tam siedziała, tym bardziej dawała się ponieść wyobraźni. Podrywała się na każdy dźwięk dochodzący z wioski. Po piętnastu minutach miała wszystkiego dosyć. Wstała, otrzepała spodnie z kurzu i przeszła przez dziedziniec. Jednym pchnięciem otworzyła drewniane wrota, wychodzące na ulicę. - Panna Baron? - odezwała się postać w czarnym burnusie