Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Tego typu obuwie było używane przez amerykańskich robotników budowlanych, gdyż dobrze chroniło palce stóp przed zmiażdżeniem. Z bramy, do której się zbliżałem, dobiegł szmer. Zatrzymałem się. Pomyślałem, że dobrze byłoby zapalić, ale nie chciałem się oślepiać. Nie teraz. Czekali na mnie. Ruszyłem do przodu. Przede mną wyrósł długi, chudy cień. Dwa inne stanęły za mną, na wypadek gdybym próbował ucieczki. Odór przetrawionej gorzały zaleciał mnie wraz ze stęknięciem zaskoczenia i bólu, gdy z całą siłą wbiłem śrubokręt w brzuch bandyty. Zanim zdążył upaść, okręciłem się półobrotem. Wykonując głęboki unik, zadałem jednocześnie cios do tyłu, mierząc tam, gdzie powinien się znajdować przynajmniej jeden z napastników. Lecz ich już nie było. Uciekli, widząc niekorzystny dla siebie obrót sytuacji. Macie szczęście, robaczki. Spodziewaliście się czegoś zupełnie innego. Inaczej to miało wyglądać. – No i co, przyjacielu mojej żony? – Pochyliłem się nad leżącym. – Teraz spokojnie mogę się zająć tylko tobą. To miłe, prawda? Jęczał głucho, zwinięty, skurczony, zmięty jak łachman. – Zaopiekuję się tobą, ale nie tu. Pozwól. – Ująłem go pod pachy i zawlokłem do bramy, w której on sam wraz z kolegami jeszcze przed minutą czaił się na pierwszego lepszego przechodnia. Teraz był ofiarą. – Nie wyrywaj się i nie wierzgaj – uspokajałem. – To ci nic nie da. Trudno jest się poruszyć, jak się ma w brzuszku dziurkę na dwadzieścia centymetrów. Posapywałem, krępując mu ręce na plecach jego własnym paskiem wyrwanym ze szlufek. Ułożyłem go wygodnie pod ścianą. W świetle zapalniczki ujrzałem odrażającą mordę, na której oprócz bólu widoczne było zwierzęce wprost przerażenie. Tego przerażenia było chyba nawet więcej niż bólu. Bardzo chciałem, by było tak właśnie. – Auu – syknąłem. – Oparzyłem się w paluszek – wyjaśniłem. Przyświecając sobie, wpakowałem mu paczkę higienicznych chusteczek pomiędzy pieńki siekaczy i dalej, w głąb śmierdzącej paszczy. – Chyba nie masz większych polipów w nosku? – zagadywałem pieszczotliwie. – Mógłbyś mi się za szybko udusić, a ja chcę się pobawić. Dobry, dobry chłopczyk. Miłe zwierzątko. Nie kąsa – pochwaliłem, poklepując go po nieogolonym policzku. – Pewnie myślisz, że jestem pierdolnięty? Dobrze myślisz. Jestem. Ale tylko trochę. Potem osmaliłem mu brwi i rzęsy. – To tylko początek – uprzedziłem. Próbował pełzać, bronić się. – To na nic. Nie uciekniesz już – uspokajałem. Na ulicy rozległy się miarowe kroki. Nadciągał patrol milicji. Dla mnie nie byli groźni. Na ogół trzymali się z daleka od bram, a w tej na dodatek panował taki spokój. Nie mieli ochoty ani potrzeby zaglądać właśnie do niej. Na wszelki wypadek cofnąłem się nieco. Niepotrzebnie. Już przeszli. Wróciłem do jeńca. – Widzisz, kochanieńki? Nic ci już nie pomoże. A może chciałbyś sobie krzyknąć, wezwać kolesiów? Tak? Proszę. – Usunąłem prowizoryczny knebel. – Krzyknij sobie – zachęciłem. Natężył się, ale tylko jęknął. – Brzuszek cię boli – szepnąłem domyślnie. – Nie możesz krzyczeć. To dobrze. To bardzo dobrze, bo mógłbyś nam ściągnąć na kark jakichś nieproszonych gości. Ale knebelek dostaniesz i tak, na wszelki wypadek. Ponownie wepchnąłem mu wilgotne chusteczki do szeroko otwartego, ciężko łapiącego powietrze pyska. Z furią obiema nogami wskoczyłem mu na brzuch. Zbyt długo panowałem nad sobą. Teraz deptałem wstrętnego insekta, unicestwiałem wielką wesz. – Ty skurwysynu, gnojku, parszywcu, kanalio. Ty gnido, chuju posrany, cwelu, parowo, śmierdzielu, śmieciu. – Dyszałem wściekle, czując, że czubek buta raz po raz zagłębia się w ciało, miażdży wątrobę, łamie żebra. Kolejnym kopnięciem trafiłem w twarz. Usłyszałem trzask pękających chrząstek. Dobrze ci tak, pomyślałem z mściwą satysfakcją. To, co niszczyłem czysto fizycznie, było ucieleśnieniem wszystkiego, czego nienawidziłem wielką nienawiścią. Do dziś nie zdawałem sobie sprawy z jej rozmiarów. Już się nie ruszał. Naskoczyłem mu jeszcze obiema nogami na głowę. Coś chrupnęło. Ująłem trupa za stopy i powlokłem w dół. Jego czerep wystukiwał po schodach powolny, głuchy rytm: stuk, stuk – stuk, stuk – stuk, stuk. Złożyłem go w piwnicy, w której pewna młoda dziewczyna ukryła przed wielu, wielu laty trupa wrogiego żołdaka. Nagle poznałem bieg wydarzeń i ich kolejność, związek przyczynowo-skutkowy zachodzący pomiędzy nimi. One zjawiły się w mym umyśle niespodziewanie wyraźne, jakby tkwiły w nim od dawna. Nie były mi już potrzebne wizje ani żadne inne obrazki pomocnicze. Całość tkwiła we mnie, jakbym sam przeżył minioną tragedię, jedną z wielu, wielu odrębnych tragedii składających się na historię narodu mieniącego się wybranym. Wiedziałem już wszystko. Wiedziałem. * * * Kolbami i wrzaskiem wypędzili na ulicę tłum czarnych, groteskowych w swej bezradności i poniżeniu postaci. Dotarli do mieszkania na pierwszym piętrze, gdzie z fatalistyczną rezygnacją oczekiwała czwórka od dawna pogodzonych z losem ludzi. Piąta, piękna, choć wynędzniała i biednie odziana, młoda kobieta, usiadła przy maszynie do szycia w pokoju obok