Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Stracił w więzieniu.Próba dezercjiZ życia obowiązku śmierci.Nie znosił munduru potuKarabinu. ZnakSzczególny po matceDziedziczonyKciukPrawej dłoniO pół calaKrótszy. Ta śniada kobieta Z Victoria Station. Jej słynna pustaPowieka –Potrafi dogodzić najbardziejWybrednym. Uwielbia żołnierzy. Ta tłusta uczonaMa śniadą cerę i tubalnyGłos. Jej tłusta papugaSkrzecząca w alfabecieKtórego niktNie rozumie. Jej osobliwe teorie nowegoCzasu nowejPłci O których głośno w wiadomychPubach. Gdy zadajemy niewinnePytania Na próżno rozkłada splata Z tyłu Ręce Już my dobrze wiemy. Grzegorzowi M. Bezpłodna – I Nie może się z tym pogodzić. W wyschłej jabłoni palców Jedynie liszki się Srebrzą Tanie pierścionki Zsuwają się głucho Postukując Długa Jak łódka magnetyczna Dłoń Dryfuje przez polarne Pejzaże ciała Gdzie siwe Zwierzęta lodowe Ławice Gdzie zamrożony oddech Pustki Serce też puste Głuche na podszept owadziego Tętna Na mleczny poszum Milczy znużone Oczekiwaniem Wreszcie przymyka matową Powiekę Wtedy przychodzi spóźniony Szarlatan Księżyc Bez skutku wznosi Senne oazy Krwi Gołąb Zamieszkał gołąb Zamiast oliwki Wrzucił przez okno połysk Stali Zaciemnił słowa ich szept Ich milczenie Spłoszył oddech Wzgardliwie Zsunął się z mojej Wargi Na których płowiała mleczna róża Świtu Założył gniazda Bielą powłoki lustra By żadne odbicie Nie wyśledziło Nowiny Skazał mnie Na bezdomność swego Czerwonego oka Już nigdy nie spocznę – Otworzył wnętrza Gdzie nikt Nie miał wstępu Czujność jego nocy Spadła na moje Sny Wskrzeszając umarłych Choć z nimi on Tylko Mógłby się dogadać Kiedy przefrunął między Szklankami Woda poczerniała W mym sercu zasiał Kłujące Ziarno trwogi – Czyjeś Nieznane kroki wrogie Zamiary Znów przyczaiły się Za mym Progiem Bezpłodna – II Najtrudniej przeżyć kwiecień i maj. Ochrypła koloratura Bzu Cierpki fiolet. Krzyżyki jaskółek krzyżyki kosów Krzyżyki – Przelicza swą dziatwę Na oślep brocząc w krzyżach Świateł. Gubi się W zgiełku godujących Łąk Tokujących zaułków i parków Pośród krzykliwych Sylwet Madonn Kiedy odbite w szybach Witryn Wchłaniają cienie dziecięcych Manekinów. Nie może już zliczyć własnych Palców Zlepionych świeżym oddechem Liści – Wraca do domu Gdzie cisza Ład. Wynosi na balkon czarki Z wodą Dla opuszczonych przez matki Gołębi Lecz gdy się zbliża ich nagie Serca sztywnieją Bo nagle poczuły zimny odór Bieli. Olympia w świecie Automatów Przyznaję Bóg mój to Hochsztapler Lecz To wasz Stwórca wymyślił Czczą koloraturę Motyli i miłości Zasłuchani więdniecie Nie słyszycie trzasku Ginących Komórek Nie czujecie odpływu Waszej krwi W wąwozy Mych drucianych Żył Dotknijcie Mej prawej dłoni Prawda Że już cieplejsza – Biologia się postarzała Wasza Wszystkożerna matka Wasz świat Nie wart frazy Jak gasnąca Świeca Siwy i niepewny Niech tylko się Zachwieje A twarze wam Topnieją Jak pieczątki z wosku A wasze woskowe Serca pękają Gdy w nie uderzyć Jednym wiotkim Tonem – Fizyka moja Chrzestna Matka ascezy Ona zna Granice Mój koniec mój Początek Spójrzcie Jak rodzi się Światło W mym lewym Oczodole Nigdy się Nie dowiecie Jak żyje Fizyka I jak Zmartwychwstaje Dokąd po śmierci Wędrują Automaty – dla Kasi Boruń – zamiast „Opowieści Hoffmanna” Bezpłodna – III Nauczyła się czekać. Z czekania stworzyła system Jedyny Niezawodny. Zamknięty krwiobieg Pulsuje Mechanicznie. Nieogrzane komórki wiernie Czekają Aż przyjdzie księżyc i wszystkie Przemieni W rojne wylęgarnie. Snu wilgotny Promień Serca płytki Schowek Czekają wytrwale Na małych mieszkańców Choć wstęp im surowo Wzbroniony. W zaciemnionych pokojach W zieleni pleśni Kurzu. Wtulone w wyprawki Uśmiechnięte Dobrotliwie kołyszą się Lalki. Czekają na ciepły oddech Lepki jak liść Wiosny Ufny pocałunek. Choć nigdy go Nie zaznają. Za nieruchomymi Drzwiami Rdzawą szybą zmierzchu. Ich plastikowe serca zgodnie Odliczają Puste godziny czekania. Fałszywy kredyt na życie. Odbity w lustrze portret Charlotty B. W kurtynie ze światła Natury Ciemnej Dzieje się Nic Czyli pozornie Wpółutajone życie Pustki – Jej porażony swym odbiciem Wzrok Wyzbyty odblasku Wyzbyty echa Śmiech Co wszystko pochłania Drżący makijaż welwetowy Zarys Ramion i warg Pincetą wypieszczony Podbródek Kamienny spokój Róży Wpiętej W płaski gorset Oddechu – Nic w zamian Czyli pokrytą kurzem Twarz Noworodka Którego płci nie da się Rozstrzygnąć Lament Lalki Olympii – córki Coppeliusa Międzyludzka Tonie Na tabliczce z gipsu wpół przerwana Fraza A Słowa się uprościły nad Wyraz Przesadnie W niektórych przypadkach Ich Całe Narody W milczeniu wygasły Choć myszy bywalczynie oper i bibliotek Nie mogą narzekać Na rytm śpiewnej karmy W zielonych sypialniach partytur z otuchą Nasłuchują Marsza kolejnych pokoleń Choć świat jak przewidziano bezsilny Się kurczy Niewinny jak pięść płodu I oddech się skrócił wciąż przykrótkich Wiosen Lipcowych grudniowych i wrześniowych Snów – Gdy jednak zasiadamy nad szklanym blatem Stołu Gdy tak śpiewamy śpiewamy Śpiewamy Odbicia mętnieją Giną Pod późnojesiennym Opadem Kiedy ukradkiem spojrzymy sobie W oczy Nasze dłonie bezwiednie więdną Jak w torturze A serca nasze dziś Tak osłaniamy By nikt ich zajęczych Nie usłyszał Skoków Całkiem mechanicznych Tożsamości Charlotty B. Stłuczone lustra A przecież Widzę Jak mej szklanej powieki Bezrzęsa Kotka Znieważa godziny pory roku Mnie. I mysz przyczajoną W mych warg Kąciku Gdy udaremnia szansę Z kimkolwiek Pojednania