Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Zgodnie z moim przypuszczeniem Elie w domu nie było; pracowała oczywiście ze studentami. Nie było również Alberta, co dawało się usprawiedliwić raczej z trudem. Chłopak powinien o tej porze siedzieć nad pulpitem repetycyjnym i wkuwać lekcje zamiast z koleżkami maltretować automaty „I-I-I", które tak samo rozwijają inteligencję, intuicję i inwencję, jak dawniej zajęcie przy taśmie montażowej. Z Royem Salazem skontaktowałem się telefonicznie. Chciałem umówić się z nim na spotkanie, on jednak uznał, że wideofon jest nazbyt wygodnym środkiem komunikacji, aby ruszać się z domu. Wszelako po minucie zmienił zapatrywania. Patrzył na mnie z ekranu swymi brązowymi, skośnymi oczyma i z namysłem, miarowo zaciskał pełne wargi. — Nie — odparł na moje wcześniej wyrażone obawy. — Pańska relacja wcale mnie nie ubodła. Przeciwnie, sprawiła mi satysfakcję. Tyle że odczułem jakby niedosyt. Bo pan o redukcji zaledwie napomknął. A trzeba było sprawę zgłębić. No, ale ponieważ teraz pan się tym zajął... Na sekundę spojrzenie Salaza, błądzące teraz w okolicach kamery w jego aparacie, znieruchomiało. I wówczas to Roy Salaz powiedział: — Miał pan rację, Lutz. Nie powinniśmy rozmawiać przez te śmieszne skrzynki. Pański wideofon jest na podsłuchu. Odruchowo obrzuciłem wzrokiem swój aparat. — Czy pan o tym wiedział? — zapytał Roy Salaz. — Nie, nie wiedział pan. Widać to po panu. Ja jestem elektronikiem, panie Lutz. W ramach emerytalnego nieróbstwa zmajstrowałem sobie takie chytre urządzenie. Przystawkę do wideofonu. Między innymi kontroluje ona czystość toru. Nasz tor nie jest czysty. Włączył się na niego ktoś trzeci. Najpewniej automat rejestrujący. Tak, tak, ipsofon. Czy ma pan piekielnie zazdrosną żonę, Lutz? — Nic z tego nie rozumiem — odrzekłem, aczkolwiek zaczynałem rozumieć: zakaz wstępu do archiwum Admiralicji RCF, przesyłka pocztowa z pogróżkami, kontrola rozmów telefonicznych... czy aby połączyć te fakty i wysnuć z nich wnioski, trzeba radzić się komputera? Roy Salaz odgarnął z czoła grzywę prostych, atramentowoczamych włosów. — Proponuję nie odkładać rozmowy — podjął. — Pańskie pytanie i tak zostało zarejestrowane. Kimkolwiek jest właściciel ipsofonu, wie już, co pana interesuje. Ja natomiast nie mam nic do ukrycia. Kiedy podawano mnie do dymisji, złożyłem obszerne wyjaśnienia. Ich treść nie jest żadną tajemnicą. Do pewnego stopnia nawet zależy mi na rehabilitacji. Do Sił bym nie wrócił, ale rehabilitacja... Tak, tak. Choćby po to, żeby dogodzić własnej próżności. Roy Salaz mówił swobodnie, lecz ja nie mogłem się zdobyć na swobodę. Wprawdzie ze zjawiskiem zewnętrznych ingerencji w sferę prywatną czy osobistą jednostki — podobnie jak każdy z nas — spotykam się często, atoli tym razem wieść o podsłuchu mocno mnie speszyła. — Pan był zastępcą szefa Admiralicji do spraw technicznych? — spytałem. — Tak, byłem zastępcą Duga. Byłem też jego przyjacielem. Do czasu jak poznałem swoją żonę. Właściwie to Barbarę poznaliśmy równocześnie z Dugiem. Dug był wtedy od czterech lat szefem Admiralicji, ja od dwóch jego zastępcą, a Barbara specjalistką cybernetykiem. Wchodziła w skład grupy ekspertów. Tych, którzy wydają orzeczenia dopuszczające obiekty kosmiczne do użytkowania. Wspaniała dziewczyna. Obdarzona temperamentem, urodą, inteligencją. No, a myśmy z Dugiem byli kawalerami. Sytuacja banalna. Ale i banałem byłoby powtarzać, że życie składa się z sytuacji banalnych. Barbara związała się ze mną z dwu powodów. Dug ją trochę onieśmielał, to raz, a dwa: ja miałem dla niej więcej czasu niż on. Po pół roku wzięliśmy ślub. Tradycyjny, szykowny, tak, tak. W przeddzień naszego ślubu Dug demonstracyjnie wyjechał za granicę. Niby to służbowo. Wrócił po tygodniu. Nawet nie złożył nam życzeń. Z Barbarą przestał się widywać, mnie unikał. Nie wiedziałem, że był tak zaangażowany... Roy Salaz poruszył głową i jego czupryna na ekranie zalśniła granatowo. — Jakoś uporządkowałem swoje stosunki z Dugiem. Uwierzyłem, że Dug pogodził się z losem. Zwłaszcza że uczucia ulokował w operatorce z pionu ekonomicznego. Dwa lata później trafiła nam się rzadka okazja zarobku. Firma „Spacecarrier" zleciła Siłom zaprojektowanie i budowę doku kosmicznego. Dla potrzeb cywilnych linii transportowych. Budowy nie mogliśmy się podjąć, bośmy po redukcji dysponowali już tylko jedną stocznią. Ale do wykonania projektu wystarczą kwalifikacje. Ja i Dug mieliśmy odpowiednie. Finansowo oferta „Spacecarrier" była kusząca. Dobraliśmy fachowców i podzieliliśmy się robotą. Zgodnie ze swoją specjalnością Dug wziął na siebie opracowanie bloku nawigacyjnego. Mnie przypadł w udziale system ostrzegawczo-alarmowy. Prace nad nim zajęły mi pięć miesięcy. Śpieszyłem się, bo naglił mnie termin wyjazdu do Afryki. Miałem tam siedzieć blisko rok jako obserwator wojenny. Gotowy projekt wręczyłem Dugowi. Umówiłem się z nim, że przedstawi go za mnie komisji oceniającej, i wyjechałem. Z Afryki odwołano mnie po ośmiu miesiącach. Zaprojektowany przez nas i zbudowany przez cywilną stocznię „Progress" dok eksplodował na orbicie okołoziemskiej. W toku prób. Zawiódł system ostrzegawczo-alarmowy. Nie kontrolowana reakcja jądrowa... Para brązowych, skośnych oczu przeszyła mnie z ekranu. Roy Salaz raz i drugi zacisnął wargi. — Tak, tak, mój system ostrzegawczo-alarmowy. Sytuację pogarszało to, że byłem kierownikiem zespołu projektowego. Od ustalenia tego faktu prokurator rozpoczął przesłuchanie. Wyjaśniłem mu, że kierownikiem zostałem z wyboru kolegów. Że pełniłem tę funkcję nieoficjalnie. Wtedy prokurator zapytał, dlaczego projektu nie przekazałem komisji oceniającej. Zbaraniałem; przecież miał to zrobić Dug. Wezwano go. Dug, tak, tak, szef Admiralicji Douglas Westrex oświadczył, że oddałem mu opieczętowaną teczkę z zapewnieniem, iż komisja projekt zatwierdziła. Nie wierzyłem własnym uszom... — Czy awaria doku wynikła z błędu w projekcie? — wtrąciłem. Może to było złudzenie, lecz Salaz chyba przybladł. — Awaria — powtórzył wyraźnie i wolno. — Awaria. Wybuch zamienił dok i ludzi w parę. Przez mocny teleskop jeszcze dzisiaj zobaczy pan ten obłoczek krążący wokół Ziemi... Tak, tak, ja też żywiłem nadzieję, że zawinił wykonawca. Ale pokazano mi projekt. Rozwiązanie kontroli stosu było sfałszowane. Ktoś zamienił schematy. Na miejsce mojego włożył schemat układu, który przy zwiększającym się rozpadzie zamiast hamować, przyśpieszał reakcję. Tej zamiany dokonano we wszystkich egzemplarzach projektu. Od izolatki uratowały mnie... Roy Salaz odwrócił głowę i zniknął z pola widzenia kamery. Ekran pokazywał seledynową płaszczyznę okrytej mrokiem ściany i ramię Salaza na oparciu fotela