Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Uczeni, zapełniwszy cały pokój dymem cygar, z zapałem omawiali ostatnie wydarzenie. Tego wieczora Szarikow przyswoił sobie dwa czerwońce leżące pod suszką w gabinecie Filipa Filipowicza, przepadł z mieszkania, wrócił późno i kompletnie pijany. Mało tego. Razem z nim zjawiło się dwóch nieznanych osobników, którzy najpierw hałasowali na frontowej klatce, a następnie wyrazili życzenie spędzenia nocy w gościnie u Szarikowa. Wymienieni osobnicy oddalili się dopiero wtedy, kiedy Fiodor, obecny przy tej scenie w jesionce narzuconej na bieliznę, zatelefonował na czterdziesty piąty komisariat milicji. Osobnicy błyskawicznie znikli, jak tylko Fiodor odwiesił słuchawkę. Po odejściu osobników nie wiadomo gdzie zniknęła popielniczka z malachitu, stojąca pod lustrem w przedpokoju, bobrowa czapka Filipa Filipowicza, a także jego laska, na której złotymi, przeplecionymi literami było napisane: "Drogiemu i szanownemu Fiiipowi Filipowiczowi wdzięczni ordynatorzy w dniu..." i dalej widniała rzymska liczba XXV. - Co to za jedni? - zaciskając pięści nacierał na Szarikowa Filip Filipowicz. Ten zaś, chwiejąc się i przypadając do futer, mamrotał coś w tym sensie, że osobnicy są mu nie znani, ale są w porządku, to nie jakieś tam sukinsyny. - Najbardziej zdumiewające, że przecież obaj byli pijani. Jak im się udało? - dziwił się Filip Filipowicz, patrząc na to miejsce w stojaku, gdzie niegdyś tkwiła jubileuszowa pamiątka. - Fachowcy - wyjaśnił Fiodor oddalając się spać, z rublem w kieszeni. Dwóch czerwońców Szarikow wyparł się kategorycznie i przy tym wypowiedział się niejasno, że niby nie on jeden jest w mieszkaniu. - Aha, być może doktor Bormental gwizdnął czerwońce? - zainteresował się Filip Filipowicz cichym, ale strasznym głosem. Szarikow zachwiał się, otworzył absolutnie nieprzytomne oczy i wypowiedział przypuszczenie: - A być może Zinka wzięła... - Co takiego?! - krzyknęła Zina, która właśnie pojawiła się w drzwiach niczym widziadło, przykrywając ręką rozpiętą na piersi bluzkę. - Jak ten... Szyja Filipa Filipowicza zabarwiła się na czerwono. - Spokojnie, Zina, moja droga - powiedział wyciągając do niej rękę - nie denerwuj się, my tu wszystko załatwimy. Zina niezwłocznie rozszlochała się wykrzywiając wargi i dłoń Filipa Filipowicza zadygotała na jej obojczyku. - Zina, jak ci nie wstyd? Kto by mógł pomyśleć coś takiego? Tfu, co za hańba! - mówił speszony Bormental. - Zina, głupia jesteś, jak Boga kocham - zaczął Filip Filipowicz. Ale w tym momencie Zina przestała płakać sama z siebie i wszyscy umilkli. Szarikowowi zrobiło się niedobrze. Uderzywszy głową w ścianę wydał dźwięk: ni to "i", ni to "je" - coś w rodzaju "eee". Jego twarz zbladła, a szczęka poruszyła się spazmatycznie. - Dać mu, łajdakowi, wiadro z laboratorium! I wszyscy zakrzątnęli się przy pielęgnowaniu chorego Szarikowa. Kiedy prowadzono go do łóżka, zataczał się w rękach Bormentala oraz niezmiernie tkliwie i melodyjnie przeklinał najgorszymi wyrazami, wymawiając je z ogromnym trudem. Cała ta historia wydarzyła się około pierwszej, a teraz była trzecia nad ranem, lecz ci dwaj w gabinecie nie spali, podekscytowani koniakiem z cytryną. Nadymili tak, że dym przesuwał się w powolnych, gęstych warstwach i nawet nie falował. Doktor Bormental blady, z nadzwyczaj zdecydowanym wyrazem oczu, uniósł kieliszek o talii osy. - Filipie Filipowiczu - zawołał z uczuciem - nigdy nie zapomnę, jak przyszedłem do pana, kiedy byłem głodującym studentem, a pan wziął mnie do siebie na katedrę. Proszę mi wierzyć, Filipie Filipowiczu, jest pan dla mnie czymś znacznie więcej niż profesorem i nauczycielem... Mój bezgraniczny szacunek dla pana... Proszę mi pozwolić ucałować pana, drogi Filipie Filipowiczu. - Tak, mój kochaneczku - wybełkotał speszony Filip Filipowicz i wstał. Bormental objął go i pocałował w puszyste, mocno przesiąknięte nikotyną wąsy. - Jak Boga kocham, Filipie Filipowiczu... - Tak mnie pan wzruszył, tak wzruszył... Dziękuję... - mówił Filip Filipowicz. - Kochaneczku, czasami krzyczę na pana w czasie operacji. Niechże mi pan wybaczy starczą impulsywność. W gruncie rzeczy jestem taki samotny... "Od Sewilli do Grenady..." - Filipie Filipowiczu, czy nie wstyd panu?... - wykrzyknął szczerze płomienny Bormental. - Jeżeli nie chce pan mnie urazić, proszę nigdy więcej nie mówić w ten sposób... - Dziękuję panu, dziękuję... "Aż do najświętszych brzegów Nilu..." Dziękuję... I ja polubiłem pana jako utalentowanego lekarza. - Powiadam panu, Filipie Filipowiczu! - zawołał z pasją Bormental, zerwał się, dokładniej zamknął drzwi do korytarza, a kiedy wrócił na miejsce, mówił już dalej szeptem. - Przecież to jest jedyne wyjście