Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Kiedy zapadł zmrok dziewczęta pojawiły się znowu i zmieniły wojowników. Wywnioskowałem z tego, że taki panuje tutaj widocznie zwyczaj, oraz że moje strażniczki są najprawdopodobniej czymś w rodzaju kapłanek spotykanych u niektórych ludów w krajach odkrytych przez Portugalczyków. Dopóki mrok nie zgęstniał zupełnie, starałem się zorientować, która z dziewcząt mogła być sprawczynią nocnej niespodzianki. Rozmawiały jednak między sobą nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Kiedy usiadły już na swoich miejscach, ta z prawej mojej strony zajęła się przyrządzaniem jakiegoś napoju; odprawiła nad nim niezrozumiałe zaklęcia, po czym wypiły go obydwie. Postanowiłem bronić się przed snem, aby łatwiej odgadnąć, która z nich mi sprzyja. Długo musiałem jednak czekać, zanim około północy poczułem na swoim ramieniu kobiecą rękę. Ręka przesuwała się do góry w kierunku mojej szyi, i nagle poczułem na gardle chłód kamiennego noża. Dreszcz mnie przeniknął do głębi, że oto nadeszła moja ostatnia chwila. Ale nóż przeciął tylko postronek wokół mojej szyi, który utrudniał mi dotąd oddychanie i jedzenie. Następnie poczułem jak kolejno spadają mi rzemienie z ramion, bioder i nóg. Byłem zupełnie wolny. Nie ruszałem się jednak będąc przekonany, że ręka, która mnie uwolniła, da mi też znak, co mi dalej czynić należy. Po chwili odezwał się z dachu ten sam okropny ptak, co w nocy, i psy znów zaniosły się przeraźliwym wyciem. Przed chatą dał się słyszeć gwar przytłumionych głosów i szczęk broni, a potem słychać było krótko chrzęst oddalających się kroków. Po jakimś czasie poczułem na swojej ręce obcą dłoń, która ciągnąc mnie lekko dawała mi znać, że mam podążać za nią. Przez otwór w ścianie przeciwległej do wejścia chaty wypełzliśmy na zewnątrz. Z rozkoszą wciągnąłem w nozdrza chłodne, nocne powietrze. Ciemność panowała jednak nieprzenikniona, tak że dostrzec mogłem jedynie zarys postaci mojej oswobodzicielki i jaśniejące plamy białej farby, jaką kobiety na wyspie Zubu malują sobie piersi i nogi. Przemknęliśmy niepostrzeżenie pomiędzy chatami wioski pnąc się następnie na rozciągający się za nią płaskowyż i zagłębiliśmy się w końcu w jakiś las. Odpoczęliśmy tutaj krótko; dziewczyna próbowała coś do mnie mówić, po raz pierwszy zresztą od chwili ucieczki, ale nie znając tego języka mogłem jej tylko podziękować po hiszpańsku za wybawienie mnie od śmierci. Ruszyliśmy dalej w drogę. Kiedy z pierwszym świtaniem wyszliśmy z lasu zobaczyłem, że znajdowaliśmy się na rozległej równinie, pokrytej morzem traw. Przyjrzawszy się dziewczynie odkryłem w niej strażniczkę, która siedziała po mojej prawej stronie. Tego, co stało się z drugą dziewczyną, dowiedziałem się dopiero później; potwierdziło się wtedy to, co przypuszczałem od samego początku, że mianowicie moja wybawicielka odurzyła towarzyszkę silnym proszkiem nasennym, który podała jej w przygotowanym przez siebie napoju. Marsz przez wysokie trawy równiny był dla mnie trudny i męczący, tym bardziej że zaczęła mi dokuczać na nowo rana na głowie, wystawiona teraz na ostre działanie słońca; także i opuchnięte nogi poczęły mi odmawiać posłuszeństwa. Dziewczyna spostrzegłwszy, że ledwie już nadążam za nią iść, zarządziła przy napotkanym akurat potoku przerwę; obmyła mi rany, przewiązała opatrunkiem głowę, a potem nazbierała ziół, których sokiem przetarła jątrzące się już obtarcia po rzemieniach na przegubach dłoni i nogach. Zaraz też poczułem wielką ulgę po tych zabiegach i mogłem po niedługim czasie na powrót kontynuować nasz wspólny marsz. Po drodze widziałem osobliwe drzewa o żywych liściach. Mają one po dwa płatki, złożone niczym skrzydła, i trzymają się gałęzi przy pomocy krótkich łodyżek; z przeciwległego końca zwieńczone są pojedynczym, czerwonym kolcem. Gdy je dotknąć, odrywają się i uciekają lecąc jakiś czas w powietrzu; zapędzone w pułapkę, kłują kolcami niczym zwierzęta. Ale tym niemniej są to prawdziwe liście i, jak myślę, żywią się one powietrzem. Pod wieczór przyszło nam znowu wspinać się na strome wzniesienie, aż z nastaniem ciemności weszliśmy do głębokiego wąwozu, którym posuwaliśmy się mniej więcej godzinę. Wyszliśmy z niego na płaskowyż porośnięty trawą. Było już bardzo ciemno, tak, że moja przewodniczka musiała mnie wziąć za rękę. Mijaliśmy po drodze rumowiska kamieni, które zdawały się przypominać fragmenty bram, kolumn, i miałem wrażenie wędrowania po ulicach kompletnie zburzonego miasta. Noc spędziliśmy przy jakimś wielkim zwalisku kamiennych brył zjadłwszy uprzednio kilka owoców, jakie dziewczyna zerwała z rosnących w pobliżu krzaków. Ponieważ byłem bardzo wyczerpany, zasnąłem głęboko i obudziłem się dopiero, kiedy słonce stało wysoko na niebie. Rozejrzawszy się wokół stwierdziłem, że istotnie nie pomyliłem się w nocy co do oceny miejsca, znajdowaliśmy się bowiem pośród ruin jakiegoś starożytnego miasta; gdzie nie spojrzałem, wzrok mój napotykał resztki murów, wież, krużganków i studni. Czego jednak nie mogłem był dostrzec w nocy, a co teraz porażało moje oczy, to była okoliczność, że wszystkie te ruiny były z najczystszego złota. Promienie słoneczne rozpalały je tysięcznym blaskiem, co sprawiało wrażenie jak gdybyśmy się znajdowali w samym środku gorejących płomieni ognia. Wiedziałem, że metal ten nie przedstawia dla tubylców na odkrytych przez nas ziemiach żadnej większej wartości; Magalhaes zakazał nam dlatego kategorycznie okazywania "Szczególnego zainteresowania tym kruszcem, aby nie wyszło na jaw, jaką wartość przedstawia on dla nas. Jednak takiego nagromadzenia złota nie spodziewałbym się wcześniej nawet i w tych stronach, gdzie, jako się rzekło, było ono czymś pospolitym. W porównaniu z chatami na plaży skleconymi z sitowia i trzciny, to tutaj złote miasto, obrócone w perzynę najprawdopodobniej przez potężne trzęsienie ziemi, wydawało się być zbudowane jakby rękami jakiegoś zupełnie innego narodu