Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Do dziś nie rozumie jak się to mogło stać, gdyż już wtedy byłem dobrym strzelcem. Oczywiście rzuciliśmy się do ucieczki i od tej chwili byłem w ręku Shepparda. Za to, że nie zrobił doniesienia do szeryfa, musiałem stwierdzić na piśmie, że jestem mordercą. Ponato zażądał ode mnie weksla na pięć tysięcy dolarów. Od tej chwili stałem się jego niewolnikiem, nie miałem możności oprzeć się żadnemu jego żądaniu. Dopiero nad Plate River zorientowałem się, że jest łotrem. Wyrzucił mnie, bym nie był świadkiem prześladowania Walleya, z którym się później przeciw niemu sprzymierzyłem. — Jak to było z tym strzałem do drozda? Gdzie znajdował się Sheppard podczas naciśnięcia cyngla? — Stał za mną. — Ach tak! Więc nie mógł pan widzieć jego ruchów. Zaczął liczyć, a pan strzelił po słowie trzy? — Tak. — Czy nie padły dwa strzały? — Nie. Skąd to dziwne pytanie? — O tym potem! Ale weksel nie powinien był pana niepokoić? — Nie bardzo się go lękam. Ale przyznanie się do morderstwa! Zostało wprawdzie wymuszone, mogłem protestować, ale byłem pewien, że Sheppard nie ulęknie się krzywoprzysięstwa. Najbardziej jednak dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Nawiedzały mnie prawie każdej nocy. Unieszczęśliwiłem czyjąś rodzinę. Ciągle mam przed oczami ofiarę fatalnego strzału, ciągle widzę nieznane zwłoki skąpane we krwi. Wprawdzie Sheppard również nie żyje, ale jestem przekonany, że zdeponował gdzieś i mój weksel i moje wyznanie. Nie wyobraża pan sobie nawet, jak mnie to dręczy… — Nic w tym dziwnego, ale niech pan odda wszystko w ręce Boga. On panu pomoże. Mam wrażenie, że należałoby pomyśleć o tym właśnie teraz, gdyż wkrótce rozlegnie się wołanie Archanioła: „radość wam wielką zwiastuję, spływa na was falą”. Odwróciłem się na pięcie i wszedłem do kryjówki. Ukrywszy się, zacząłem go obserwować przez zasłonę z bluszczu. Zesztywniał ze zdumienia, patrzył nieruchomym wzrokiem na zasłonę, za którą zniknąłem. Przecież wypowiedziałem ostatnie słowa jego wiersza. Czyżby to był przypadek… Pokazałem kwity depozytowe Winnetou i powiedziałem, że Reiter jest synem mego byłego nauczyciela. — Wiem dlaczego mi to mój brat mówi — rzekł z uśmiechem. — Niechaj się spełni jego życzenie! Ta blada twarz jest biedna i była przekonana, że nuggety finding–hole ją uratują. Dostanie je od dobrego wielkiego Manitou. Ucieszyłem się bardzo. Nie tylko Reiter miał coś do otrzymania, ale i Carpio, o ile będzie żył do tej chwili. Stan jego pogarszał się stale, opuszczały go siły, tylko głos miał ciągle jeszcze niezmieniony. Na moje słowo, że daje podstawy do nadziei, iż wyzdrowieje, odparł z łagodnym uśmiechem: — Nie myśl o tym! Opuszczę cię na czas jakiś, to rzecz postanowiona. Właściwie pożegnałem się już ze światem. Pożegnanie nie było zbyt ciężkie, gdyż miałem ciężkie życie, było ono raczej dla mnie surową macochą. Odchodzę bez żalu, a jeżeli głos mój jest w tej chwili silniejszy ode mnie, przyczyna tego leży z pewnością w wierszu. Chciałbym go jeszcze raz wypowiedzieć donośnym głosem, potem zamilknę na wieki. — Czy nie masz jakiegoś życzenia, które mógłbym spełnić, Carpio? — Nie. To, czego sobie życzę spełnisz i tak bez specjalnej prośby. Po powrocie do ojczyzny pozdrów mych bliskich. Powiedz im, że wyszedłem z orbity roztargnienia i roztrzepania innych… i jestem nareszcie szczęśliwy. Powiedz im, że Ojciec Niebieski zadecyduje teraz o moim przyszłym zawodzie. Mam nadzieję, że tam nikt nie będzie mi robił tych zarzutów, którymi obsypywano mnie tu na ziemi bez przerwy. Znowu chce mi się spać… Przebacz drogi przyjacielu. Jestem tak zmęczony, a sen to cudowna rzecz! Jeżeli śmierć przychodzi tak lekko i łagodnie, jak sen, chciałbym umierać ciągle… Zamknął zmęczone powieki. Po chwili otworzył je znowu i rzekł: — Przypomniałem sobie, że mam do ciebie wielką prośbę. Tutaj nie ma trumny, a nie chciałbym być pochowany w gołej ziemi. Tu leży skóra niedźwiedzia, jeżeli nie przedstawia dla ciebie specjalnej wartości, owiń mnie w nią. Będzie to wprawdzie również pewien rodzaj roztargnienia, pewne złudzenie, gdyż w ten sposób grzebie się tylko sławnych wojowników, ale przywykłem do różnych kawałów, a ten będzie, chyba ostatnim. Więc spełnisz mą prośbę? — Ależ chętnie! — Dziękuję. Teraz zasnę spokojnie. Siedzący obok Rost słyszał wszystko. Łzy ciekły mu ciurkiem po policzkach, polubił bowiem biednego Carpia. Następna doba nie przyniosła nic ciekawego. Dwudziestego czwartego, wczesnym rankiem, rozległy się na górze radosne okrzyki. Ujrzeliśmy około dwudziestu Szoszonów pod wodzą młodego Wagare–teya. Towarzyszył im wywiadowca Teeh. Przybyli po nas ze śnieżnymi rakietami i wszystkim co nam było potrzebne. Na nasze pytanie co do koni, odpowiedzieli, że są dobrze ukryte. Zaczęliśmy rozpytywać o rezultat walki z Upsarokami. Okazało się, że winowajcami byli Krwawi Indianie. Peteh wyznał to tuż przed swoim zgonem, który nastąpił wskutek zadanej przeze mnie rany. Wszyscy mordercy znajdowali się w obozie nad Pacific Creek. Wraz ze starym podstępnym Innua–nehmą, zostali wydani i zginęli przy palu, po czym Szoszoni zawarli z Upsarokami pokój. Jakonpi–topa kazał nam oświadczyć, że po oddaniu pożyczonych koni zwróci Stillerowi zabrane futra. Szoszoni byli przekonani, że zaraz ruszamy. Niestety, było to ze względu na Carpia niemożliwe. Gdy się dowiedzieli, że jeden spośród nas umiera, zamilkli i cofnęli się wobec potęgi śmierci. Pochłonęła ich cicha praca nad przygotowaniem niedźwiedziego mięsa. Rozpalili szereg ognisk, nad całym Pa–ware zaczął się unosić zapach pieczonego mięsa. Na wieść, że wybawcy nasi przybyli, Carpio rzekł: — Mój wybawca zjawi się wkrótce. Jedyny spośród was zostanę w tej dolinie. Czy wrócisz tu jeszcze kiedyś? — Bardzo możliwe. Gdybym się nawet znalazł w miejscu dosyć odległym, odwiedziłbym cię z pewnością, drogi mój Carpio. — Uczyń to. Jeżeli przybędziesz tu, stanę obok ciebie. Może uda mi się dać ci jakiś znak w postaci szmeru liści lub łagodnej gry fal. Będzie to może niebiańskie pozdrowienie, gdy wrócisz, będziesz mógł powiedzieć, że wierny Carpio podziękował ci za odwiedziny… Znowu nastał gwieździsty wieczór