Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Był bezsilny jak niedźwiedź rozjuszony przez pszczołę. Od czasu do czasu, by go udobruchać, ulegała jego błaganiom. Przez godzinę lub dwie poddawała się jego woli, pozwalając mu cieszyć się złudzeniem, że wróciła na dobre i że wszystko między nimi jest tak jak dawniej. Ale wkrótce się przekonywał, że to tylko złudzenie, i jej zniknięcia po takich interludiach były tym dotkliwsze. Na krótko zapominał o swoim bólu przy różnych Sybillach. Przez jakiś czas siostra przygotowywała mu grunt, potem jednak coraz bardziej zajmował ją Roland i Charlie sam musiał załatwiać te sprawy. Brak mu było finezji siostry; raz niemal doszło do skandalu i zirytowana Isabelle powiedziała mu, że jeśli ma zamiar nadal tak sobie poczynać, będzie musiał szukać innego rodzaju kobiet. Od córek ubogich arystokratów zwrócił się więc ku córkom kowali, farmerów i leśniczych. Osobiście nie zauważał między nimi różnicy, ale świat mniej zważał na te panny. Takie chwile zapomnienia, chociaż częste, były jednak przelotne. Przerażone oczy, posiniaczone ramiona, zakrwawione uda znikały z jego pamięci, gdy tylko się od nich odwracał. Nic nie mogło dorównać wielkiej namiętności jego życia: uczuciu do Isabelle. Któregoś dnia pod koniec lata Isabelle przewracała kartki kalendarzyka i liczyła dni. Zamyślona, włożyła go do szuflady. Kiedy powzięła postanowienie, zeszła na dół do gabinetu ojca. Podniósł oczy znad biurka. - Isabelle! - Ucieszył się na jej widok. Od czasu, kiedy częściej wychodziła z domu, tym większą sprawiało mu przyjemność, gdy szukała jego towarzystwa. - Kochany tato! - uśmiechała się do niego. Zauważył jakiś błysk w jej oczach. - Coś się święci? Jej wzrok powędrował w kąt sufitu, choć wciąż się uśmiechała. Nie odrywając oczu od ciemnego kąta, powiedziała mu, że odchodzi. W pierwszej chwili chyba nie zrozumiał. Potem poczuł, jak tętno pulsuje mu w uszach, zrobiło mu się ciemno przed oczami. Zamknął je, ale w jego głowie szalał wulkan, uderzały meteoryty, coś eksplodowało. Kiedy płomienie przygasły, a z wewnętrznego świata nie pozostało nic prócz cichego spustoszonego krajobrazu, otworzył oczy. Co on zrobił? W ręku trzymał pasmo włosów ze zwisającym z jednej strony krwawym strzępem skóry. Isabelle, odwrócona plecami do drzwi, trzymała ręce za sobą. Jedno piękne zielone oko nabiegło krwią, policzek był czerwony i lekko spuchnięty. Z głowy spływał strumyczek krwi, sięgał brwi i tam zmieniał kierunek, omijając oko. Był przerażony i sobą, i nią. Odwrócił się w milczeniu, a ona wyszła z pokoju. Przesiedział długie godziny, owijając wokół palca kasztanowy kosmyk, który znalazł w swoich rękach, owijał go i owijał, coraz ciaśniej i ciaśniej, aż włosy wpiły mu się głęboko w skórę i tak splątały, że nie mógł ich rozplatać. A kiedy wreszcie uczucie bólu zakończyło powolną wędrówkę od palca do świadomości, gorzko zapłakał. Charliego tego dnia nie było w domu, wrócił dopiero o północy. Zastał pokój Isabelle pusty i włóczył się po całym domu, wyczuwając jakimś szóstym zmysłem, że wydarzyło się nieszczęście. Nie znalazłszy siostry, zajrzał do gabinetu. Jedno spojrzenie na poszarzałą twarz ojca powiedziało mu wszystko. Patrzyli na siebie przez chwilę, ale nawet fakt, że obaj stracili to, co było dla nich najcenniejsze, ich nie zjednoczył. Nie mogli sobie pomóc. W swoim pokoju Charlie usiadł na krześle przy oknie i siedział tak wiele godzin; nieruchoma sylwetka w świetle księżyca. W końcu otworzył szufladę i wyjął z niej pistolet, który zdobył przez wymuszenie od miejscowego kłusownika. Dwa czy trzy razy podnosił go do skroni, ale za każdym razem broń silą ciążenia powracała mu na kolana. O czwartej rano odłożył pistolet, wziął długą igłę, którą przed dziesięciu laty wykradł Gosposi z jej pudełka z przyborami do szycia i dla której od tego czasu znalazł wiele zastosowań. Podciągnął nogawkę spodni, spuścił skarpetkę i wbił głęboko igłę. Ramiona mu drżały, ale ręka była pewna, kiedy na kości piszczelowej wydrapywał imię: Isabelle. Isabelle opuściła dom dużo wcześniej. Na chwilę wróciła do swojego pokoju, znów z niego wyszła, zeszła bocznymi schodkami do kuchni, objęła Gosposię i dziwnie mocno ją uścisnęła, co było całkiem do niej niepodobne, u potem wymknęła się tylnymi drzwiami i pobiegła przez ogród warzywny do furtki w kamiennym murze. Gosposi wzrok nie dopisywał już od bardzo dawna, ale rozwinęła w sobie zdolność odgadywania ruchów ludzi z wibracji powietrza. Miała wrażenie, że Isabelle zawahała się na mgnienie oka, nim zatrzasnęła za sobą furtkę. Kiedy dla George'a Angelfielda stało się oczywiste, że Isabelle odeszła, poszedł do biblioteki i zamknął się w niej. Odmawiał jedzenia, odmawiał przyjmowania kogokolwiek. Jedynymi zresztą ludźmi, którzy go teraz odwiedzili, byli pastor i doktor, ale obu odprawił krótko. Usłyszeli tylko: „Powiedz swojemu Bogu, że może sobie iść do diabła!" i „Dajcie rannemu zwierzęciu zdechnąć w spokoju". Wrócili po kilku dniach i kazali ogrodnikowi wyważyć drzwi. George Angelfield był martwy. Wystarczyły krótkie oględziny, by ustalić, że zmarł na posocznicę, wywołaną tym, że pierścień ludzkich włosów wrósł w jego serdeczny palec. Charlie nie umarł, choć nie rozumiał dlaczego. Błąkał się po domu. Wydeptał sobie w kurzu szlak, który przemierzał każdego dnia, z góry na dół. Sypialnie na poddaszu nieużywane od lat, pokoje służby, pokoje rodziny, gabinet, biblioteka, pokój muzyczny, salon, kuchnia. Było to nieustanne, niekończące się, beznadziejne poszukiwanie. Nocami wychodził, by włóczyć się po posiadłości, nogi niosły go nieznużenie przed siebie, przed siebie, przed siebie. Cały czas bawił się igłą Gosposi w kieszeni. Czubki palców były krwawymi, jątrzącymi się ranami. Tęsknił za Isabelle. Przetrwał tak wrzesień, październik, listopad, grudzień, styczeń i luty, a na początku marca Isabelle wróciła. Charlie był w kuchni na swoim zwykłym obchodzie, kiedy usłyszał stukot kopyt i kół przed domem. Nachmurzony podszedł do okna. Nie chciał żadnych gości. Z powozu wyłoniła się znajoma postać - i serce w nim zamarło. W jednej chwili był już przy drzwiach, na schodach, przy powozie. Isabelle znów tu była. Stał i patrzył na nią. Roześmiała się. - Masz - powiedziała. -Weź to. - I wręczyła mu ciężki tobołek. Sięgnęła do wnętrza powozu i coś z niego wyjęła. - I to także. - Wetknął pakunek posłusznie pod ramię. - A teraz mam ochotę na duży kieliszek brandy. Wciąż oszołomiony, Charlie bez słowa wszedł za Isabelle do domu i do gabinetu. Podeszła prosto do barku, wyjęła kieliszki i butelkę