Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Trąbka z kości słoniowej w kosztownej oprawie, obuszek misternej roboty, miecz w pochwach kamieniami sadzonych składały uzbrojenie. Oszczepek myśliwski do ciskania miał pod ręką. Obok niego na koniach stało kilkunastu łowczych, a kilku pieszo psy wiodło na sforach. Z boku mężczyzna brzydkiej twarzy, przekrzywionej, z nosem na bok, śniady, odziany w kożuszek lisi, stał tak namarszczony, jak pan, na rozkazy jego czekając. Lecz pan w bogatej szubie milczał zadumany, a był tak zły, że mu jego gniewy i myśli niebezpiecznie przerywać było. Wszyscy więc czekali, aż się wyburzy. Psy miały powywieszane języki, jakby już biegały, a tylko co je na sznur pościągano. Na odzieży łowców znać było, że już się przez lasy przedzierali, bo i śnieg na niej leżał, i liście, i gałęzi okruchy. Nagle, jakby zbudzony, mężczyzna, co stał na przedzie, odwrócił się do oczekującego. - Ty psie, na cóż czekasz? Każ w ten ostęp zapuszczać, a patrz, by mi się drugi kozioł nie wyśliznął jak ten, coś mu dał sprzed nosa nam pójść w las. I pięścią mu pogroził. Werchaniec, gdyż on to był, popatrzył ze wzgardą jakąś na mówiącego i byłby może odpowiedział tak szorstko, jak patrzał, gdyby ludzi nie było i uszu dokoła. Spojrzał na tę czeladź, wargi zagryzł, krzywiąc je obrzydliwiej jeszcze i dał znak. Natychmiast cała gromada się ruszyła, psy niecierpliwe ze sfor się rwać i sznury napinać zaczęły, tak że je ledwie psiarze utrzymać mogli. W prawo i w lewo szybko ruszyli ludzie; biskup pozostał w swym miejscu jak wkuty. Werchańcowi dał znak, aby mu dał drugi oszczepek, który miał przy siodle. Było to narzędzie łowieckie, którego mało kto tak umiał zręcznie używać jak wprawny do obchodzenia się z nim od dawna biskup Paweł. Ciskał on nim czasem na odległość znaczną, a miał i taką siłę, i taką wprawę, że rzadko celu chybił, mało kiedy pociskiem tym zwierza na wylot nie przeszył. Oszczep był w końcu zaostrzony żelezcem jak bełt od kuszy; lekki i zręczny. Gdy mu go Werchaniec podał, wziął Paweł, okiem znawcy mierząc, parę razy zamachnął w powietrzu i odrzuciwszy pierwszy oszczep, za haczyk przy siedzeniu na prawo go uwiesił. Czekali, aż się łowcy, którzy po cichu wyszli w głąb, oddalą. Nie słychać było nic, tylko krótkie, urywane psów trzymanych na uwięzi jęki i chód w śniegu, i spadanie kropel wody, które gdzieniegdzie słońce z gałęzi zrzucało. Werchaniec trochę podjechał na polankę, rękę do prawego ucha przyłożył i namarszczył się gniewnie. Coś mu tam w uchu niedobrego powiedziało powietrze. W chwili, gdy się tak sunął na polankę dalej, z prawej strony zając, spłoszony spod pniaka, stanął na tylnych skokach, spojrzał i w powolnych kilku susach szmergnął przed samym koniem Werchańca, jakby się z niego prześmiewał. Zrazu pochwycił on oszczepek i chciał nań cisnąć, ale mu się sznurek zaplątał pod ręką od rogu i nim się od niego uwolnił, już długouchy, mało co żywiej uskoczywszy, w zaroślach mu zniknął. Łowiec zaklął okrutnie, biskup z politowaniem uśmiechnął się kwaśno. Wtem lekkie szmery na przedzie się słyszeć dały, Werchaniec stanął, biskup podjechał żywiej, wyprzedzając go na skraj lasu. Wedle wszelkiego podobieństwa tędy musiał zwierz wypaść na łowców. Zachmurzona twarz biskupia, którą nie łowieckie troski poorały, w chwili gdy podjeżdżał ku lasowi, zmieniła się. Stał się już tylko namiętnym myśliwcem, wszystko inne precz poszło z głowy. Z oczyma w głąb lasu wlepionymi, z szyją wyciągniętą, z ręką na oszczepku, pochylony na koniu czatował dech wstrzymując. Tuż stał Werchaniec, obojętniejszy trochę, ale także głosem psów zagrzany, który go z dala dochodził. Można było dosłyszeć, że gonią wprost na stojących, a z głosów ich biskup poznawał zwierza i oblicze zapalało mu się krwiożerczo chciwą namiętnością dzikiego człowieka, który życie swe zdobywać musi łukiem i pociskiem. Odezwał się w nim prastary instynkt tych ludzi, co mordercami byli dla głodu, a myśliwymi dla życia. Któż by był w nim poznał kościelnego dostojnika i zgadł, że te usta, półotwarte namiętnie, modlić się i błogosławić były powinny. Zupełnie przeistoczony, był on łowcem dawnych wieków, dla którego walka ze zwierzem była rozkoszą i dumą. Zaczynało szeleścieć w gęstwinie. Werchaniec stał w prawo przy biskupie, jakby mu się gotował pomagać, ale w nim namiętności łowieckiej nie było, zimna krew i tym już znużonego sługi. Ksiądz Paweł począł drżeć cały, oszczep ujął w dłoń, która mu się trzęsła ze wzruszenia. W gąszczy coraz wyraźniej, bliżej coraz bieg słychać było i rozszarpywane nim gałęzie. Wśród drzew mignął już kozioł ogromny, tuż za nim psy coraz bliżej zawodziły. Biegł oszalały ze strachu, tak że się zdawał czatujących nań nie widzieć. Werchaniec, coś zmiarkowawszy po zwrocie oczów czy głowy, wysunął się dalej na prawo i stanął. Biskup w miejscu stał wryty. Kozioł, przeskoczywszy kłodę z podniesioną w górę głową, pyszny, silny, straszny, swymi rogami rozłożystymi wprost rzucił się na Werchańca. Podsunął się pod stojącego u drzewa tak blisko, że niemal otarł się o niego. Stary rzucił nań oszczepem - i chybił. Pocisk świsnął w powietrzu i daleko zarył się w ziemię. W mgnieniu oka, czwałem, jak oszalały, biskup najechał na stojącego Werchańca i w dzikim roznamiętnieniu oszczep, który w ręku trzymał, do piersi mu cisnął. Rozgniewaną dłonią rzucony pocisk przeszył na wylot nieszczęśliwego, który ręką ku niemu zrobił ruch gwałtowny, jakby wyrwać go chciał, pochylił się w tył, zsunął z konia przelęknionego i upadł na ziemię. Pocisk tkwił w nim, krew buchała z piersi i lała się ustami. Krzyk jeden tylko, krótki, urwany dał się słyszeć, potem coraz cichsze chrapanie, kilka razy drgnął Werchaniec i wyciągnął się konając. Biskup, który natarł nań blisko z koniem, stał osłupiały. Namiętność, która go zbójcą uczyniła, dopiero teraz na widok krwi ostygła, powracała mu przytomność. Twarz bladła i mieniła się. Nie wiedział, co miał począć jeszcze, gdy już ludzie i psy gromadnie nadbiegli na polanę. Na widok leżącego Werchańca krzyczeć zaczęli, psy stanęły i ostrożnie do krwi płynącej zaczęły wyciągać języki