Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Po wiekowej niewoli, po burzy wojennej godzi się zażyć zapomnienia. Drzemiemy. Jedni słodko, inni na gorzko, ci przejedzeni, tamci na głodno, ale wszystkich zmorzył zdrowy polski sen. Komu na zdrowie? - pytam. Śniat wypowiadał się ostrożnie, półgębkiem, był miły i uprzejmy, ale od pierwszej rozmowy i nadal już na dobre i bez przerwy sczepili się z Kubą w dyskusje bez końca. Gość zainteresował go niezmiernie, ale drażnił go i męczył niesłychaną nowością wypowiadanych idei. Kuba nie posiadał ani okrucha wiedzy społecznej poza samodziałowym swoim światopoglądem, z którym obnosił się poważnie, imponując braci chłopskiej. Nie wiedział o istnieniu żadnych zagadnień, nie słyszał o dziejach walk i prac, pojęcia nie miał o żadnym z wielkich imion, którymi Śniat sypał jak z rękawa, popisując się swoją młodocianą erudycją. A ponad zastraszającą uczonością książki unosiły się widma niesłychanie nowych spraw dzisiejszych i jutrzejszych. Są one żywe i natarczywe, jest ich mnóstwo. Kłębią się i wikłają, grożą światu i Polsce, domagając się rozumnego rozwiązania... Ale nie myślą długo czekać i jeżeli stary świat dalej będzie chciał wykpić i wyłgać się z kłopotów, to buchnie taki pożar... Najgorsze było, że Kuba od razu w to uwierzył. Wobec młodego apostoła był bezbronny, jak dziecko, i Śniat mówił z nim dobrotliwie, jak z dzieckiem. Spostrzegłszy od pierwszego słowa, z kim ma do czynienia, uprościł swoje doktryny i rozumowania i łagodnie, z niemałym talentem wkładał jak łopatą w uczciwą polską głowę najdroższe swoje prawdy. Nieszczęsna głowa Kuby pękała od nawału nowości. Chodził strapiony, dźwigając ciężar rewelacyj, które - o dziwo - jakoś zdumiewająco od razu stały się jego własnością i wiarą. To wszystko było nowe, ale słuszne i sprawiedliwe. Nie wystarcza reforma rolna i kooperatywy. Nie wystarcza chłop. Poza gminą Kąkolownica, a nawet poza powiatem, jest jeszcze ogromna Polska, a dalej nieogarniony świat, od którego niepodobna się odgrodzić, obronić i - co najstraszniejsza - nie należy... Przybysz sprawił, że uczciwy działacz społeczny opuścił się w swoich obowiązkach i na początek zaczął co dzień czytywać gazetę. Na gościa czyhał, zabierając mu każdą chwilę wolną od studiów. Marek wyśmiewał się z ich dysput, droczył się i z jednym, i z drugim. Była w tym przekora i nieszczerość. W puste rozprawy się nie wdawał, bo od siebie nie miał nic do powiedzenia, najwyżej ujadał na "polskie porządki", jak to potrafi każdy. W istocie wstyd mu było przed szczeniakiem. Udając wyniosłą obojętność, w tajemnicy go podsłuchiwał. Nie pomagały żadne drwiące miny, nie mógł się z nim nie zgodzić. Świat ludzki, jego stary tryb i obyczaj stawał się absurdem. Absurd ten krzyczał mu w duszy i nastręczał się jak mania, jak opętanie. Brat Kuba z całą swoją powagą był śmieszny, gdy się pocił nad nieodpartymi problematami i usiłował polemizować. On sam dręczył się po cichu i wysilał się, by nie dać po sobie poznać, że w ogóle zwraca uwagę na jakąś bolszewicką gadaninę. Śniat znosił drwiny i nigdy nie puszczał się na zjadliwsze kawały polemiczne. Działał argumentami i dobrocią, która doprowadzała Marka do pasji. Podejrzewał, że podchorąży przeniknął jego komedię i wie, co się z nim dzieje. Brat Kuba to pozór, jemu idzie o przekonanie i przerobienie jego właśnie. Po co? Chce go wciągnąć w jakieś swoje wyrachowanie. Ten mały coś zamierza i to na tak olbrzymią skalę, że staje się aż śmiesznym i - niemal strasznym. Co w nim siedzi? Odżegnywa się od komunizmu i od socjalizmu - czegoż mu się jeszcze w tej Polsce chce? Patriota spod dziwnej gwiazdy! Taki dopiero nazawraca ludziom w głowach. Kraj potrzebuje jeno spokoju, ustalenia waluty, odbudowy, dobrych sojuszów, nowego sejmu, kredytów zagranicznych - a tu masz tobie! Jeżeli wszystko przewrócić w Polsce do góry nogami, to oczywiście... Oczywiście. Nie ma dwóch zdań. Ale Śniat wynalazł trzecie - pytał skromnie: po co i na co, dla czego i dla kogo właściwie ma istnieć odrodzona Polska? To bluźniercze pytanie czepiło się go i kto wie, czy Śniat po niejakim czasie nie pozyskałby w nim sojusznika, gdyby nie to, że Marek w końcu czerwca otrzymał list z Warszawy. List był krótki, ale czytał go w swojej izdebce ze trzy godziny, nie odrywając oczu. Wreszcie zerwał się i spojrzał na zegar. Na dziś już było za późno na pociąg - jutro rano! Zegar przytakiwał mu gorliwie, przynaglał, popędzał: już czas! Już czas! Znowu coś się zaczyna. Czyż nie wiedział od dawna, że czekał jeno na to jedno? Na wielką odmianę, na jakoweś coś, może właśnie na ten niespodziewany list? VII Nie te czasy