Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Gdyby nawet Grzegorz nie był, jak ona, pracownikiem naukowym uniwersytetu i tak nie mogłaby sobie wyobrazić, żeby pozostawiony na łonie natury wraz z pasierbicami - nie doprowadził do jakiejś katastrofy. Smarkate ignorowały wszystkie jego polecenia, nie z jakiejś niechęci - przeciwnie - dość łatwo Grzesia zaakceptowały. Po prostu: Grześ, matematyk, pogrążony po uszy w pracy naukowej, nie był w stanie niczego wyegzekwować od dwu istot o osobowościach tak bujnych i giętkich. Po kilku podejściach przestał, biedak, nawet próbować. Gabrysia też zaniechała prób zainteresowania córek swym wybrańcem. Żyły sobie spokojniutko obok Grzegorza i kto wie, czy to przypadkiem nie instynkt podpowiedział obu stronom najlepsze rozwiązanie. Zaistniał niepisany pakt o nieagresji, więcej - obie strony poszły na pełną tolerancję. Z tego jednakże wynikło parę niedogodności dla Gabrieli osobiście, a jedną z nich była okoliczność, że nie było z kim wysłać dzieci z miasta. Rodzice i Markowie wyjechali, Patrycja tonęła po uszy w romansie z tym sympatycznym Baltoną, a Natalia też najwyraźniej w czymś tonęła, ale wybitnie skąpiła szczegółów. Ostatnio oświadczyła, że wyjeżdża na obóz żeglarski na Mazury (w ubiegłym roku skończyła kurs i uzyskała stopień sternika), zaś głos mężczyzny, który już dwa razy dzwonił - nie przedstawiając się - w sprawie tego obozu, był miły, ciepły, z nutkami humoru. Kiedy Gabriela z czysto siostrzanej, niewinnej ciekawości spytała: - Kto mówi? - usłyszała w odpowiedzi: - O, przepraszam. Antoni Ptaszkowski. - Z drobnych napomknień Natalii wynikało, że jeśli ktoś się nie ożenił do trzydziestego roku życia, to wcale nie oznacza, że coś z nim jest nie tak, tylko że po prostu pilnie studiował, uczestniczył w międzynarodowych regatach i rejsach, toteż nie miał czasu myśleć o zakładaniu rodziny. - Aha - mawiała w takich przypadkach Gabrysia i udawała, że podobne mimowolne przecieki przyjmuje z obojętnym spokojem. Ciekawa była tylko, czy i kiedy ów tajemniczy żeglarz, zawracający głowę Natalii już od roku, znajdzie czas i ochotę, by zaprezentować się jej rodzinie. Tak czy inaczej, Natalia wyjeżdżała, Patrycja demonstrowała pełną duchową absencję, a Grzegorz - jeśli tylko nie był w pracy - siedział przy komputerze dzień i noc. Gabrysia spróbowała poprosić o pomoc Elkę, córkę Grzesia, świetną i miłą dziewczynę - ale i Elka znalazła dla dzieci tylko dwa dni przed wyjazdem do Wiednia z dziadkiem Metodym. Gdybyż choć padało! - ale taka słoneczna pogoda wywabiała dziewczynki na powietrze i nic na to nie można było poradzić. Podwórko należące do kamienicy przy Roosevelta 5 nie należało do najbezpieczniejszych, a co najgorsze - otwarte z obu boków, z wyjściami wprost na ulicę, kusiło do spontanicznych eskapad. Daremnie Gabrysia wymyślała sobie od nadopiekuńczych kwok - żadne rozsądne argumenty nie były dla niej pociechą. Bała się o córki - i już. Przez pół dnia, w pracy, mogła myśleć tylko o tym, co się dzieje z jej pociechami, zaś natychmiast po pracy wybiegała z Collegium Novum, roztrącając kadrę naukową i studentów, po czym gnała co sił w nogach ku Roosevelta. Niedziela była w związku z tym jej ulubionym dniem. Grzegorz siedział w domu i choć tylko okresowo odrywał się od komputera, by ją pocałować lub prosić o coś do zjedzenia, na przykład o obiad ciepło jego obecności promieniowało na całe mieszkanie, czuła je nawet w kuchni, ot, tak jak teraz. Właśnie kończyła przygotowywanie obiadu. Zupa z młodej kalarepki i groszku pachniała smakowicie, drożdżowe pyzy na parze zaczynały już rosnąć, a cielęcina, zarumieniona jak młode dziewczę, słała z piekarnika kuszące wonie - czas był już wielki nakrywać do stołu. - Grzesiu! Obiad! - krzyknęła trochę przedwcześnie, by dać mu czas na to jego wieczne: - Już, już! Chwileczkę, zaraz kończę! - Otworzyła okno, by przewietrzyć - i ku swojemu najwyższemu zdumieniu ujrzała Pyzę i Tygryska. Maszerowały z dołu Roosevelta, od Poznańskiej, w towarzystwie starego mężczyzny, skądś jej znajomego. Na litość Boską, gdzież one łaziły?! Dosłownie przed pół godziną sprawdzała, jak się bawią na podwórzu. Musiała w tym celu wyjść na klatkę schodową i zerknąć przez okno z witrażykiem. Bawiły się milutko na ławeczce, układały w wózku lalki, razem z tymi grzecznymi dziewczynkami od sąsiadów. Co to znów ma znaczyć, na Jowisza? Och, i jaką srogą minę ma ten człowiek, a dziewczynki? - wielkie nieba, one coś przeskrobały, idą jak trusie, zwłaszcza Tygrysek ma twarz anioła, co oznacza oczywiście coś bardzo niedobrego. Poczuła bolesny skurcz w głębi piersi, po czym zrobiło się jej gorąco. Rzuciła się otwierać drzwi - i, warując przy nich w trwodze, doczekała się rychło nadejścia całej trójki. - Dzień dobry - pospieszyła z uśmiechem, żeby jakoś srogiego gościa ułagodzić, lecz daremnie: pomiędzy kudłatymi brwiami widniała groźna zmarszczka, zjeżony wąs i surowe spojrzenie wyrażały naganę. Och! - Gabrysia przypomniała sobie, gdzie ostatnio widziała te brwi i te wąsy: wczoraj w bramie Kreski. I - zaraz, zaraz... - skojarzenie było jeszcze dalsze i Gabrysia impulsywnie zadała pytanie: - Przepraszam, czy pan przypadkiem nie pracował kiedyś w liceum Żeromskiego? - Tak! I to nie przypadkiem - otrzymała surową odpowiedź. - Pracuję tam nadal. Jestem woźnym. Jankowiak Bronisław. Ach, tak, no pewnie, teraz sobie Gabrysia przypomniała. Ostatni rok przed maturą - Dmuchawiec i ESD, jakaś heca ze studniówką i woźny, który wszystkich o wszystko podejrzewał