Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- A nie próbowali was gwałtem do innej opieki nęcić? - spytał Przemęka. - Z początku - uśmiechnął się tłuścioch. - Miasto raz nawet podpalili. Ale że my tu pomiędzy Żalnickimi a książętami siedzimy, tedy posyłali do nas z obu stron i jedni drugim bruździli. A my się znowuż w refektarzu zeszli i uradzilim, że zdałaby się nam opieka, co by nas przed opiekunami broniła. Jedni chcieli mury wedle miasta sypać i pospolitą milicję ustanowić. Ale głupia była rada, bo tu ludek pracowity i, za przeproszeniem, nadto roztropny, by z sulicami po krzakach ganiać. Od słowa do słowa, ugodziliśmy po Servenedyjki słać. - Dlatego droga spokojna jak książęcy szlak - pokiwał głową Przemęka. - Bogate musi być miasteczko, skoro się południowym wojowniczkom opłaca. Grubas w żółtym hybercuchu uśmiechnął się chytrze. - Ano, miniem jar, to się waszmościowie przypatrzycie. Nim jednak jeszcze wyjechali z wąwozu, Przemękę owionął dotkliwszy z każdym krokiem smród. - No, można rzec, żeśmy u samych bram Książęcych Wiergów - zaśmiał się furman. - Patrzajcie, waszmościowie, już folusz widać i farbiarnię. W dole, w rozległej, przedzielonej potokiem niecce rozciągało się istotnie miasteczko czy też raczej luźne zbiorowisko rozmaitych szop, składów i baraków. Wszystkie były niziutkie, o płaskich dachach podpartych grubymi słupami. Postawiono je całkiem niedawno, bo drewno nie zdążyło jeszcze porządnie ściemnieć. Pomiędzy budynkami kłębiła się ciżba ludzi i wozów. Coś turkotało donośnie, skrzypiały żurawie. - Jak my się już naszej świątobliwej pani zbyli - tłuścioch dumnie potoczył ramieniem - to zrazu śmielej poczęliśmy budować. Bo to, panie, z książętami straszna bieda. Postawi człek folusz, to każą rozbierać, bo widok z okna psuje. Co drugi dzień nasza świątobliwa pani święto ogłaszała albo, psia mać, odpoczynek. To my siedzieli po domach i kłykcie ze złości gryźli. Przystań na noc łańcuchem grodzili! Żurawie im za głośno skrzypiały! A garbarnie? Jedna tu była, i to z dala od miasta, żeby jaśnie pani nie śmierdziało. I co, że śmierdzi?! Od smrodu nikt jeszcze nie umarł, a z głodu niejednemu się przytrafiło! Głód tu kiedyś taki panował, że na przednówku ludzie trawę żarli. - A teraz z całych Gór Żmijowych skóry skupujemy - cmoknął z zadowoleniem grubas. - Taniutko, bo myśliwi wiosną strasznie piją, a gorzałka droga. Gorzelnie dwie pobudowaliśmy i browar, pewnie się nasza świątobliwa pani w grobie przewraca - zarechotał. - Skóry wyprawiamy, farbujemy, potem się je rzeką spławia, bo tam kupców ze Szczeżupin więcej i ceny lepsze. Ale rok w rok coraz liczniej zjeżdżają do Książęcych Wiergów i rychło tu targi sławne będą jako w samej Spichrzy. - A że śmierdzi? - zaśmiał się furman. - Panie, myśmy tak do tego smrodu przywykli, że jak do Spichrzy który pojedzie, to i spać ciężko, i jadło jakieś niezdałe, nawet dziewki na nic. Pośrodku osady, przy głównym placu, gdzie Przemęka spodziewał się dojrzeć ratusz i kamienice rajców, wznosiła się większa od innych i zwieńczona pokaźną wieżą budowla. Z komina ulatywały kłęby zielonkawego dymu. - A tamten dom czyj? - zaciekawił się Koźlarz. - Starosty? - E, gdzie by! - zaśmiał się wozak. - Grododzierżca po drugiej stronie rzeki. Widzicie tamtą długą szopę? To właśnie jego mydlarnie. Przybudówkę sobie postawił, tam ni-nie całymi dniami siedzi i interesu dogląda. A tam, gdzie się na zielono dymi, to naszego alchemika wieża. - To i alchemika macie? - Ano, mistrza Kośmidra. Po prawdzie lepszy z niego farbiarz niż alchemik! - wyjaśnił gruby. - Nie uwierzylibyście, panie, jaka to łachmyta był, jak się do Wiergów przywlókł. Żebrak nieledwie! Pono ze Spichrzy uchodzić musiał. Gadali, że czymś się tam straszliwie wielmożnej Jasence naraził albo że grosze książęce fałszował. To my go przygarnęlim. - Oj, była zrazu bieda! - rzekł furman. - Nie dość, że głowę alchemicznymi bredniami miał nabitą, to jeszcze i kowala najlepszego nam zbałamucił. Wieczny zapęd sobie umyślili! Kowal, zamiast przy żelazie robić, cięgiem jakieś koła i sztaby z alchemikiem składał. Coś tam skrobali, piłowali, sposobili. Niby że się kręcić miało. - A po co? - zdziwił się Przemęka. - No, tego to już alchemik nie wiedział! Ja żem nawet ten wieczny zapęd widział. Okrutnie mądrze wyglądał, w niczem się wyrozumieć nie potrafiłem. Klapka tam była pośrodku i niby ona miała klapać, machać czy co tam. Pierwszy to wieczny zapęd będzie, gadał alchemik, i w całym świecie pojedynczy. Kręcić się będzie, prawił, bez końca. Klapać. - Prawie jak moja stara! - zaśmiał się grubas. - Też ma klapkę w gębie i też bez przerwy klapie! - My się z desperacji za głowy brali. Bo to wiadomo, jaka z owego klapania szkoda być może? Na szczęście alchemika pożenilim z miejscową niewiastą. Ta, jak to żona, dla mądrości nijakiego zrozumienia nie miała. Rychło po wiecznym zapędzie klapka się jeno ostała i tąże klapką alchemikowi baba zbytki ze łba wybiła. Siedzi teraz w wieży, krochmal ku spornemu pożytkowi warzy i farby nowe wymyśla. Na samym skraju osiedla dwukółka zatrzymała się przed bramą prowadzącą do jakichś zabudowań. Co to były za zabudowania, Przemęka nie zdołał wybadać, gdyż przezornie ogrodzono je wysokim na dwóch chłopa i bardzo szczelnym parkanem, a żaden z wiergowskich mieszczan bynajmniej nie prosił w gościnę