Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Istoty rasy Oswaftów wpadły w tarapaty, a Lando spieszył, by im pomóc. Prawdę mówiąc, on sam był tą pomocą. Leciał pełen wściekłości. Jego gniew nie miał nic wspólnego ani z samym Lehesu, ani z Oswaftami, ani nawet z ThonBoką, ale wiązał się ze złamaniem kości ręki. W tej chwili dbał, żeby się zrosła. Dolegliwość nie była wcale taka uciążliwa ani nie sprawiała mu tylu kłopotów, ile mogłaby w innym miejscu i okolicznościach. Lando unieruchomił rękę w skomplikowanych, chociaż bardzo lekkich kleszczach, składających się z wielu indukcyjnych zwojnic. Owe cewki wytwarzały magnetyczne pole, które w ciągu dwóch albo trzech dni miało sprawić, że złamana kość barkowa się zrośnie. Mimo to urządzenie było nieporęczne i sprawiało kłopoty, zwłaszcza w stanie nieważkości. A Lando coraz bardziej lubił przebywać w takim stanie. Uważał, że to pomaga myśleć. A zatem wyłączał sztuczne ciążenie i zawisał dokładnie pośrodku pomieszczenia - w jednakowej odległości nie tylko od ścian, ale także płyt pokładu i sufitu. Nieruchomiał w powietrzu i oddawał się rozmyślaniom. Czuł jednak, że dziwaczny opatrunek wprawia go w rozdrażnienie. Lando miał również siniak pod okiem i wybity ząb. Mimo to - biorąc pod uwagę wszystko inne, co się stało - obie te dolegliwości właściwie mu nie przeszkadzały. Nie przestając lewitować, przyciągnął bliżej próżniową popielniczkę, którą zawczasu umieścił blisko siebie, i strącił słupek popiołu, jaki utworzył się na czubku kosztownego cygara. Później pochylił głowę i przemówił w stronę panelu interkomu umieszczonego gdzieś pod nim, chyba na blacie stołu: - Vuffi Raa, jak ci się wydaje tym razem, kiedy osiągniemy cel wyprawy? 9 Lando Calrissian i Gwiazdogrota ThonBoka W odpowiedzi usłyszał cichy głos, bardzo uprzejmy i równie nieorganiczny jak samo urządzenie, a mimo to przesycony humorem, ciepłem i odrobiną autoironii: - Za siedemdziesiąt sześć godzin, mistrzu. Dokonałem poprawki w porównaniu z poprzednimi obliczeniami. Ten rejon przestworzy jest tak czysty, że od czasu, kiedy podawałem ci ostatnią wartość, udało się nam zaoszczędzić kilka godzin. Przepraszam za to, że okazałem się taki niedokładny. Niedokładny? - pomyślał hazardzista. Mały android, niech go błogosławi Jądro, wyrażał się ściślej, poprawniej i łatwiej niż on, a przecież to on lubił określać siebie mianem artysty- oszusta! Szybkość „Sokoła Millenium" - wielokrotnie przewyższająca prędkość rozchodzenia się światła - była ograniczona jedynie przez gęstość wypełniających międzygwiezdną pustkę gazów. Zazwyczaj w przestworzach panuje doskonała próżnia, ale w każdym kilometrze sześciennym można znaleźć kilka zabłąkanych cząsteczek, nierzadko tworzących skomplikowane chemiczne związki. Magnetograwitacyjne osłony, w jakie bywają zaopatrywane kadłuby chyba wszystkich nowoczesnych gwiezdnych statków, nie pozwalają im zamieniać się podczas lotu w rozżarzony popiół. Co więcej, wygładzają drogę w trakcie podróży przez coś, co da się porównać z zajmującą obszar całej galaktyki superrozrzedzoną atmosferą. Mimo to opór stawiany przez cząsteczki gazów może być w znacznym stopniu osłabiony przez zmniejszenie największej dopuszczalnej prędkości, z jaką podróżuje międzygwiezdny statek. Wyglądało na to, że obszar, przez który właśnie przelatywał „Sokół Millenium", nie różni się niczym od większości pozostałych. Pozbawiony normalnego, opóźniającego oporu, stawianego przez cząsteczki rozrzedzonych gazów, niewielki frachtowiec nawet przekraczał prędkość, która w wielu rejonach galaktyki uchodziła za legendarną. Jego kapitan przez chwilę zachwycał się tym osiągnięciem, ale później ponownie zwrócił głowę w kierunku panelu interkomu. - Lepiej zmniejsz prędkość o kilka megawęzłów - powiedział. - Muszę mieć trochę więcej czasu, zanim będę mógł zdjąć z ręki ten zwariowany opatrunek. Ty również odniosłeś kilka wymagających odprasowania wgnieceń i zadrapań