Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

W obszernych pomieszczeniach kuchennych, gdzie jeszcze niedawno jadało pięćset osób, ostatnie wierne zakonnice przygotowują już nie więcej niż sto posiłków. Większość domowników odeszła szukać sobie innych panów. Ta nieszczęsna kamienna arka przypomina łódź wyrzuconą na brzeg. U nasady półwyspu łączącej go ze stałym lądem Aragończycy zdjęli blokadę. Peniscola nie zagraża już nikomu, Peniscola już się nie liczy. Tylko w sali posłuchań, pod awiniońskimi arrasami i przy zamkniętych drzwiach dwaj mężczyźni w szkarłatach i trzeci we fioletach toczą niekończące się tajne narady. Ci w szkarłatach, w kapeluszach z frędzlami na głowach, co w tych warunkach nadaje im nienaturalny wygląd, to dwaj nowi kardynałowie tej kurii, Jan de Loba i Jimeno Dahe. Trzeci kardynał, Dom Dominik de Bonnefoi, nie będzie się długo ociągać i rychło do nich dołączy. Ten we fiolecie to szambelan, biskup Sanchez de Munos. Ma na szyi klucz od tajnej piwnicy templariuszy. Co do czwartego z kardynałów, Jana Carriera, nikt z nich nie życzy sobie jego obecności. Wszyscy mają nadzieję, że zostanie pojmany i zabity, zanim tu dotrze. Droga z Rodez jest długa, a Jan Carrier jest człowiekiem ściganym... Co zamierzają ci trzej? Co postanowią, gdy dołączy do nich stary Bonnefoi? Podczas trzydziestu lat pontyfikatu można było zarzucić papieżowi Lunie tylko jedno: wybieranie niewłaściwych kardynałów. Większość go zdradziła. Pierwsi - podczas oblężenia Awinionu. Następni - po Pizie, po Konstancji, po Perpignan. Stale zastępował ich nowymi i prawie zawsze się mylił. Także do tych ostatnich, za wyjątkiem Jana Carriera, nie miał szczęśliwej ręki. Należało mianować ludzi z żelaza, ale czy mógł takich znaleźć wokół siebie? Wiedząc o tym, bliski już śmierci, zadowolił się antyszambrującymi urzędnikami, tymi trzema starcami u kresu sił, trzema starymi politykami Kościoła, wyzbytymi już energii i złudzeń, którzy zawiesili się na nim w nadziei, że będą potem frymarczyć kardynalskimi kapeluszami. Młody szambelan wymanewruje ich z łatwością. Ten klucz, który nosi na szyi, fascynuje ich. Prawie codziennie sprowadza ich wilgotnymi schodami do samych trzewi fortecy, aż do piwnicy templariuszy, którą tylko on może otwierać. Sanchez de Munos jest panem tego skarbu. Odkrywa jedna po drugiej ciężkie pokrywy kufrów. W płomieniach pochodni iskrzą się drogie kamienie, złote i srebrne monety lśnią jak lustro wody w świetle księżyca. I Nie mówi nic, ale wszyscy rozumieją. Skoro Rzym tyle razy proponował papieżowi Lunie zachowanie tego skarbu w zamian za abdykację, czemuż by ta obietnica nie miała objąć jego następcy? A ten z zasobów tego skarbu wynagrodziłby swych elektorów? Ale najpierw trzeba zostać papieżem. Potem dopiero abdykować. Taka już jest natura ludzka, że każdy z tych trzech kardynałów już widzi się papieżem! Gotowi sąjuż teraz, choć skarb jeszcze nie do nich należy, samą jego obietnicą kupować sobie poparcie. Ale te rachuby nie uwzględniają kluczowej w tym względzie postaci: Sancheza de Munos. On wprawdzie nie może być elektorem, ale wszystko przewidział. I teraz, jak magik, wyciąga z rękawa list, który otrzymał niedawno, wysłany z Neapolu przez króla Alfonsa. I cóż takiego pisze Jego Wysokość, czarno na białym, pod pieczęcią królewską, w liście doręczonym mu do rąk własnych przez pewnego neapolitańskiego kapitana korsarskiego okrętu? Że najchętniej widziałby na Stolicy Piotrowej najbardziej lojalnego spośród sług zmarłego Benedykta XIII, to znaczy Sancheza de Munos, szambelana świętego Kościoła, tytularnego biskupa Nikomedy, najbardziej odpowiedniego, najbardziej godnego etc. etc. Ale król Alfons już nie precyzuje, że chce przy pierwszej nadarzającej się okazji wymienić tego papieża już nie na żaden skarb, ale na potwierdzenie swych praw do królestwa Neapolu przez rzymskiego papieża Marcina V, który dotąd ma w tej kwestii jakby drewniane ucho. Wspaniała transakcja! Jak dobrze się stało, że każdy znajduje w tym interesie jakąś własną korzyść. Trzej kardynałowie mają giętkie kręgosłupy. Zresztą gdy się ma już tylko jednego protektora, elementarna roztropność wymaga, by poddać się jego woli. Nie czekają więc na Jana Carriera, przeciwnie, gdyby przybył, byłoby to prawdziwe nieszczęście. Człowiek ten raczej wtrąciłby ich do lochu, niż zgodził się na tę hańbę: sprzedaż odpustów, uzależnienie się od władzy politycznej. W pośpiechu przygotowują konklawe. Nawet kapitan Rodrygo de Luna bierze udział w tej grze. Od śmierci swego wuja nie ma nic do stracenia. Przynajmniej będzie mógł nadal opłacać swych najemników. Dnia 14 czerwca 1424 roku Sanchez de Munos zostaje wybrany i przybiera imię Klemensa VIII. Cóż za pośmiewisko... Natchniona epopeja chrześcijańska papieża Luny zredukowana do postaci tego małego człowieczka, tego zera, przystrojonego tiarą - bo, co więcej, za zgodą króla Alfonsa kazał zaraz się koronować, aby z lepszej pozycji negocjować swą abdykację - i do tych trzech tępych kardynałów udrapowanych w purpurę, do tej tandety papiestwa... Żadna chorągiew nie powiewa na zamkowej wieży w Peniscoli. Nikczemnik nie ośmielił się jednak wywiesić własnych barw. Nie był też na tyle zuchwały, by zastąpić herb papieża Luny wykuty na bramie zwodzonego mostu. Jest tylko niegodnym pustelnikiem w tej kamiennej muszli, do której się wślizgnął. Co do reszty spraw, zachowywane są pozory: mnisi w kancelarii i najemnicy na murach. Mijają tygodnie, potem miesiące - trzy, sześć... I oto w samo południe pewnego grudniowego dnia 1424 roku spełnia się to, czego tak się obawiano. Na drodze wiodącej na przylądek podnosi się tuman kurzu wzbijany przez oddział jeźdźców, którzy najwyraźniej pędzą co koń wyskoczy. Na murach odzywają się trąbki. Podwajają straże. W blanku bramy wjazdowej kapitan Rodrygo de Luna osłania dłonią oczy i liczy nadjeżdżających, którzy przegalopowali już po złotym piasku plaży, poniżej wioski. Na czele galopuje ktoś, kogo nigdy dotąd nie widział, ale kogo natychmiast rozpoznaje: wielki czerwony kapelusz z czarnymi frędzlami przywiązany tasiemką pod szyją podskakuje na szerokich barach. Kapitan cicho klnie, ale zarazem śmieją mu się oczy, bo wcale nie przepada za papieżem Munosem. Ten, który nadjeżdża, jest człowiekiem całkiem innego pokroju i to prawda, że może imponować: Jan Carrier, kardynał z Rodez i Saint- Etienne! W gołych dłoniach mocno trzyma cugle. Czarna broda okalająca policzki podkreśla surowe rysy. Jest coś chłopskiego w tej grubo ciosanej twarzy