Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Idę właśnie do wuja i ciotki Kilmeny, aby wyjaśnić im wszystko. Neil zabiegł mu drogę. - Nie - nie - niech pan tam nie idzie! - błagał. - Och, proszę pana, niech pan odejdzie! Zrobię dla pana wszystko, co pan zechce. Kocham Kilmeny. Kochałem ją zawsze. Dałbym za nią życie. Nie mogę patrzeć na to, gdy pan tu przychodzi, aby mi ją odebrać. Jeśli pan to zrobi - zabiję pana! Chciałem zabić pana wczoraj, gdy zobaczyłem, jak pan ją pocałował. O tak, widziałem pana. Śledziłem was, szpiegowałem - jeśli pan woli. Poszedłem za nią - podejrzewałem coś. Była taka inna - taka zmieniona. Nie chciała nosić kwiatów, które dla niej zrywałem. Zapominała jakby o tym, że istnieję. Wiedziałem, że coś stanęło między nami. A to pan. - Tu zaklął. - O, pożałuje pan tego! Podniecał się, wpadając znów we wściekłość - niepohamowaną wściekłość włoskiego wieśniaka, gdy natrafia na przeszkody w urzeczywistnianiu swych serdecznych pragnień. Zerwała ona wszelkie hamulce, nałożone przez wychowanie i środowisko. Pomimo gniewu i doznanej przykrości poczuł Eryk współczucie dla Neila. Neil był jeszcze bardzo młody, a czuł się nieszczęśliwy i nie panował nad sobą. - Neilu, posłuchaj mnie - rzekł spokojnie. - Mówisz niemądrze. Nie od ciebie zależy, kto ma być lub nie, przyjacielem Kilmeny. Opamiętaj się i wracaj do domu jak przyzwoity człowiek. Nie boję się wcale twoich pogróżek. I będę wiedział, jak mam z tobą postąpić, gdybyś się nadal wtrącał do moich spraw i nie dawał spokoju Kilmeny. Nie należę do osób, które można tym odstraszyć. Powstrzymywana siła w jego wzroku i głosie podziałała hamująco na chłopaka. Neil odwrócił się niechętnie i mruknąwszy jeszcze jedno przekleństwo, znikł w gęstwinie sosen. Eryk poszedł dalej dróżką, wijącą się skrajem lasu do siedziby Gordonów. Pomimo swego zewnętrznego opanowania, był trochę przejęty tym nieoczekiwanym i przykrym spotkaniem. Na myśl o Kilmeny serce jego biło żywiej. Co się tam z nią działo? Sprawozdanie Neila, o tym co wiedział, było z pewnością przesadne i nieścisłe i jej krewni musieli się bardzo na nią gniewać. Biedactwo! Przyśpieszył kroku, zapominając prawie o spotkaniu z Neilem. Nie przywiązywał wielkiego znaczenia do gniewnego wybuchu zazdrosnego chłopaka. Ważniejsze było, że swą nierozwagą naraził Kilmeny na przykrości. Wkrótce młody nauczyciel znalazł się przed domem Gordonów. Dom był stary ze zwisającym okapem i dymnikami, pokryty gontami, które wystawione przez długie lata na wiatr i słotę, przybrały ciemnoszarą barwę. Okna dolnego piętra były zaopatrzone w wyblakłe, zielone okiennice. Za domem był las, a niewielkie podwórze od frontu było starannie utrzymane, choć rosła na nim tylko trawa. Niskie drzwi wejściowe oplatał natomiast bujny krzew wczesnej, pnącej róży, pękiem krwawoczerwonych kwiatów stanowiąc niezwykłe przeciwieństwo do ogólnej szarzyzny otoczenia. Usiłował on niejako opanować ponury, stary dom, aby wnieść doń nieznaną tu radość i życie. Eryk zapukał do drzwi, zastanawiając się, czy nie ukaże się w nich Kilmeny. Ale w chwilę później otworzyła mu starsza kobieta, cała sztywna od rąbka ciemnej sukni, aż po czubek głowy, o włosach czarnych, które pomimo kilku szarych nitek były jeszcze gęste i bujne. Miała pociągłą, bladą twarz, trochę zniszczoną i pokrytą zmarszczkami, lecz odznaczającą się pewnym surowym pięknem rysów, którego ani wiek, ani zmarszczki nie zatarły całkowicie. A głęboko osadzone, jasnoszare oczy umiały widać patrzeć życzliwie, chociaż w tej chwili zmierzyły Eryka z nie tajoną niechęcią. Prosty krój sukni uwydatniał kanciastość postaci. Lecz ruchy jej i postawa były pełne godności, która podobała się Erykowi. W każdym razie wolał jej szorstkość, pozbawioną uśmiechu, niż pospolitą gadatliwość. Uchylił kapelusza. -Czy mam zaszczyt mówić z panną Gordon? - zapytał. - Jestem Janina Gordon - odpowiedziała kobieta sucho. - Chciałbym pomówić z panią i pani bratem. - Proszę wejść. Usunęła się na bok i powiodła go ku niskim, brunatnym drzwiom na prawo. - Niech pan wejdzie i spocznie. Pójdę po Tomasza - rzekła chłodno i wyszła na dwór przez hall. Eryk wszedł do bawialnego pokoju i usiadł, jak mu powiedziano. Znajdował się w najbardziej staroświeckim pokoju, jaki zdarzyło mu się widzieć. W zestawieniu z tymi solidnymi stołami, których drewno ściemniało ze starości i stało się lśniące, garnitur miękkich mebli z bawialnego pokoju pani Williamson wydawał się rażąco nowoczesny. Malowaną podłogę zaściełały okrągłe dywaniki z plecionki. Na stole, stojącym pośrodku, znajdowała się lampa, oraz leżała biblia i kilka książek teologicznych, mających tyleż lat, co i meble. Na ścianach, wyłożonych do połowy drewnem, a powyżej obitych ciemnymi, wzorzystymi tapetami, wisiały wyblakłe sztychy, przedstawiające przeważnie osoby o wyglądzie duchownych, w perukach, płaszczach i pasach. Lecz nad wysokim czarnym kominkiem w czerwonym blasku, jaki zachodzące słońce rzucało przez okno, wisiał portret, który przykuł uwagę Eryka, usuwając w cień całą resztę. Było to "kredkowe" powiększenie z fotografii, przedstawiające młodą dziewczynę. I pomimo prostego wykonania stawało się łatwo ośrodkiem zainteresowania w tym pokoju. Eryk domyślił się od razu, że musiał to być portret Małgorzaty Gordon. Nie przypominał wprawdzie wdzięcznej, uduchowionej twarzy Kilmeny, lecz w zarysie brwi i podbródka zaznaczało się nieomylne podobieństwo. Twarz na portrecie była bardzo piękna. Małgorzata miała widać ciemne, aksamitne oczy i piękną cerę. Eryka czarował jednak raczej wyraz twarzy niż jej piękno. Nie widział dotąd nigdy twarzy, świadczącej o większej i bardziej nieugiętej sile woli. Małgorzata Gordon nie żyła i spoczywała w grobie. Portret był dziełem tanim, bez artystycznej wartości, przy tym oprawiony w okropną pluszową i złoconą ramę. A jednak moc bijąca z tej twarzy, panowała wciąż jeszcze nad otoczeniem, jakąż musiała więc być potęga takiej indywidualności za życia? Młody człowiek zrozumiał, że ta kobieta mogła i przeprowadzała wszystko to, czego chciała, nieugięcie i nieustępliwie