Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Wręcz przeciwnie - rozwijali się niczym dywan rzucony na stare zmurszałe schody. On stąpał po nich pewnie. I nie chciał pamiętać o tym, że schody są zmur- szałe. Kiedy przypomniał sobie twarz dziewczyny, którą zo- stawił w swoim domu, i jej duże wydatne usta, przema- wiające drżącym altem do latającego nad nią Moseleya, odpowiedział beznamiętnie: - Jestem za, panie Helper. Szef wyprostował się groźnie. - Dziękuję państwu. Operację „ADATR" uważam za rozpoczętą. Aldritch? Zostali sami. - Słucham, proszę pana. - Kiedyś nie zastanawiałeś się tak długo. Kiedyś zabi- jałeś szybciej - mruknął Helper, przypalając cygaro. - Pewnie tak. - Nic sobie nie przypominasz, chłopcze? Odgarnął włosy z czoła i z trudem spojrzał w maskę Helpera. - Co pan ma na myśli? Nie przypominam sobie, że- bym o czymkolwiek zapomniał. - Jasne - burknął Helper i pokazał mu swoje grube plecy. - Bierz się za tych Brohantów czy jak im tam. Tyl- ko zrób to dobrze, Aldritch. Bardzo dobrze. - O, Chryste - westchnął Aldritch jedenaście miesięcy później. - Co te sukinsyny od nas chcą? Półleżąc w głębokim totelu obserwował wyarujo uoiy- czące reklamacji zlecenia na wynajęcie trzech tysięcy żoł- nierzy dla owadopodobnych istot z krańca galaktyki. Szło o to, że wysłał tam tysiąc stu Najemników, a nie trzy ty- siące. Uznał, że i tak będzie ich zbyt wielu i jak zwykle miał rację. Zrobili swoje za wcześnie. Przypomniał sobie czasy, kiedy był tylko szeregowym Najemnikiem, mieszkał przy ulicznym burdelu i żarł cie- pławe zupy z witaminizowanym makaronem. Jeszcze pięć lat temu. Nie potrafił w to uwierzyć. Rozmyślania przerwał cichy sygnał. Szósty monitor przechylił się w jego stronę i wyświetlił czerwony napis: „Operacja «A Day at the Races» zakończona. Realizacja - 100%. Skasować wszystkie dane i oczekiwać na hasło «A Night at the Opera». Koniec." Siedział przez chwilę bez ruchu. Kiedy znowu otworzył oczy, monitory kołysały się nad jego głową niczym żarło- czne rosiczki, a łopaty wentylatora mieliły strugi krwi. Wszędzie było jej pełno, a każda kropla przepływała przez jego wypielęgnowane palce. Wyskoczył zza biurka i wypadł na korytarz. Po chwili dobiegł do najbliższej toalety, wyrzucił z niej przerażonego Chińczyka i zwymiotował obficie. Kilka razy odetchnął głęboko i wrócił do pokoju. Usiadł ostrożnie i zaczął czekać. Czekał na klientów. Nawrócić Avalon Drobne strumyki wody rozcinały powietrze i z cichym pluskiem opadały na ziemię, tworząc kałuże, w których pobłyskiwało zamglone słońce. Z zachodu nadszedł wiatr i gorący podmuch przekrzy- wił ścianę deszczu tak, że krople cięły teraz prosto w twarz Baldwina Curtisa. - Szlag by trafił. Może jeszcze przestanie. Osłaniając oczy, spojrzał w górę. Wielkie, czarne ptaki szarpane wiatrem kołowały nad równiną. Pojawiały się wtedy, kiedy przychodził deszcz. Baldwin Curtis stracił nadzieję. - Tak więc rozpadało się na dobre - westchnął znużony. Ścisnął mocniej łopatę i zaczął kopać ze zdwojoną za- jadłością. Nieoczekiwana zmiana pogody oznaczała wy- dłużenie czasu pracy. Musi odesłać Sharka. - Shark! Chodź tu, łobuzie! Z mgły wyłonił się jego pomocnik. Niepewnie stawiał pałąkowate nogi na podmokłym gruncie. Wreszcie zamarł nad krawędzią wykopu, w którym pracował Baldwin. - Jestem, panie Curtis. - Dobra. Zabieraj dupsko. Nabrałeś już wody, nędzniku? - Jeszcze nie, proszę pana. Ale gorzej widzę. - Dobrze, że nie skrzypisz. No, zjeżdżaj do domu. Patrzył chwilę z płytkiego dołu na znikającą sylwetkę starego androida. - A pisali, że jest odporny na wilgoć. Zaraz, zaraz, ^Wodoszczelny Shark", reklamowali. Szybki i sprawny. Puszczali to w telewizji, panie dziejku, co godzinę. Tak to było. Kilka minut pracował bezmyślnie, po czym obawiając się osunięcia ziemi, postanowił wzmocnić szalunek. Do- kręcił kilka dodatkowych rurek i wygramolił się na po- wierzchnię. - Co ja się czepiam. Minęło tyle lat. Dawno powinien był zdechnąć. Deszcz rozmywał wykopaną ziemię. Szybkimi ruchami łopaty uformował ją w zgrabny stożek. - Sam jestem taki jak on. Albo i jeszcze gorszy. Może tylko bardziej od niego wodoszczelny. No, dosyć tego. Grób był gotowy. Głęboki na trzy, szeroki na dwa me- try i opleciony siatką rusztowania otwór oczekiwał na lu- dzkie zwłoki. - Jeszcze jeden - westchnął Baldwin. Mgła zasnuwała cmentarz. Parowały rozgrzane kamie- nie w jego starszej części. Ptaki nawoływały się ochryple, wciąż kołując bez jed- nego ruchu skrzydeł, chociaż wiatr ustał