Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

— Ja powiem! — Mów — skinął głową Lothar. — Co to była za przysięga? 22 I — Dziadek powiedział: „Przyrzeknij mi, synu, z ręką na tej świętej księdze, że wojna przeciwko Anglikom nigdy się nie skończy". — Zgadza się — skinął ponownie głową Lothar. — Tak brzmiała przysięga, uroczysta przysięga, którą złożyłem ojcu na jego łożu śmierci. Sięgnął przez stół, ujął dłoń syna i zamknął ją w mocnym uścisku. Nastrój tej chwili zmącił jednak Da Silva. Zakasłał, odchrząknął i splunął przez okno sterówki. — Jak ci nie wstyd nabijać chłopakowi głowę nienawiścią i opo­wieściami o śmierci — mruknął. Lothar zerwał się od stołu. — Trzymaj język na wodzy, stary — warknął. — Nie mieszaj się do nie swoich spraw. — Dziękuję Bogu, że to nie moja sprawa — wymamrotał Por-tugalczyk. — Za bardzo trąci piekłem i szatanem. Lothar zachmurzył się i odwrócił do niego plecami. — Dosyć na dziś, Manfredzie — mruknął. — Możesz odłożyć książki. Wyszedł szybkim krokiem ze sterówki i wdrapał się na jej dach. Usadowił się wygodnie pod szeroką listwą, wyjął z kieszeni na piersi czarne, cienkie cygaro, odgryzł koniuszek i wypluł go za burtę. Kiedy poklepał się po kieszeniach, szukając zapałek, ponad krawędź listwy wysunęła się nieśmiało głowa Manfreda. Chłopiec zawahał się, lecz ponieważ ojciec nie kazał mu wracać — czasami wpadał w ponury nastrój, zamykał się w sobie i wolał być sam — podpełzł bliżej i usiadł u jego boku. Lothar osłonił dłonią płomyk zapałki, zaciągnął się głęboko dymem z cygara, po czym podniósł zapałkę nad głowę, żeby zgasił ją wiatr. Pstryknięciem palców posłał zwęglone drewienko za burtę, opuścił rękę i jakby od niechcenia objął ramiona syna. Chłopiec zadrżał z radości. Ojciec tak rzadko objawiał mu fizycznie swą czułość. Przysunął się bliżej i zastygł w bezruchu, starając się nie poruszać i wstrzymując oddech, by nie zmącić, nie zepsuć tej chwili. Mała flotylla zbliżyła się do lądu i skręciła w spiczasty północny róg zatoki. Ptaki morskie wracały razem z nimi. Szwadrony głuptaków o żółtych gardłach ciągnęły długimi prostymi sznurami tuż ponad mętnozielonymi falami, ozłocone promieniami popołudniowego słońca, które płonęło na wysokich brązowych wydmach, wyrastających jak łańcuch gór za garstką budynków przycupniętych na brzegu zatoki. — Mam nadzieję, że Willem miał dość oleju we łbie i rozpalił pod kotłami — mruknął Lothar. — Wieziemy dość ryb, żeby fabryka pracowała pełną parą całą noc i cały jutrzejszy dzień. ^ •:' • 23 — Chyba i tak nie uda się przerobić wszystkiego na konserwy — szepnął Manfred. — To prawda, większość trzeba będzie przerobić na olej i mączkę rybną... — Lothar urwał i wbił wzrok w koniec zatoki. Manfred poczuł jak ciało ojca tężeje. Ku rozczarowaniu chłopca zdjął rękę z jego ramion i ocienił dłonią oczy. — Skończony głupiec! — warknął. Wyostrzonym wzrokiem myśliwego wypatrzył odległy barak fabrycznej kotłowni. Nie do­strzegł nad nim nawet śladu dymu. — Co on, u diabła, wyprawia? — Zerwał się na równe nogi i stanął w rozkroku, zwinnie amortyzując kołysanie pokładu. — Wystudził kotły! Minie pięć, sześć godzin, zanim znów je uruchomi, a w tym czasie ryby zaczną się psuć! A żeby go szlag, żeby go szlag jasny trafił! — Kipiąc z wściekłości zbiegł po drabince do sterówki. Szarpnął za dźwignię syreny przeciwmgielnej, chcąc postawić na nogi obsługę przetwórni, i przysięgał sobie w duchu, że za pieniądze za ten ładunek kupi nowy wynalazek Marconiego, 'urządzenie krótkofalowe, za pomocą którego będzie mógł z morza rozmawiać z fabryką. Wtedy nic takiego już się nie zdarzy. Znów spojrzał przez szybę sterówki i wytrzeszczył oczy. — Do kroćset! Co tam się dzieje?. Wyrwał lornetkę z futerału i nastawił ostrość. Byli już na tyle blisko, że mógł dostrzec grupkę ludzi stojących przed bramą fabryki: sprawiaczy i pakowaczy w gumowych butach i fartuchach. Wszyscy powinni być już na swoich stanowiskach pracy. — Jest Willem! Kierownik przetwórni stał na końcu długiego drewnianego mola, które wybiegało ponad spokojne wody zatoki wsparte na grubych tekowych słupach. — Co tam się, u diabła, wyprawia?! Kotły zimne, wszyscy przed bramą... Po bokach Willema stali jacyś nieznajomi. Obaj mieli na sobie ciemne garnitury, od obu biło poczucie własnego znaczenia, to nadęte ważniactwo pomniejszych urzędników, które Lothar tak dobrze znał i którego tak nienawidził. — Poborcy podatkowi albo jacyś inni urzędnicy... — wyszeptał i jego wściekłość ustąpiła miejsca zaniepokojeniu. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby jakiś pachołek rządu przyniósł mu dobre wieści. — Kłopoty — domyślił się. — I to właśnie w chwili, kiedy mam tysiąc ton ryb do sprawienia i zapakowania w puszki... I wtedy dostrzegł samochody. Dopóki Da Silva nie skręcił w główny 24 kanał prowadzący do molo, zasłaniały je zabudowania. Dwa samo­chody. Jednym był zwykły stary rozklekotany ford „T", ale drugi, choć pokryty bladą warstwą drobniutkiego pustynnego pyłu, wyglądał znacznie bardziej imponująco. Lothar poczuł, że serce przestaje mu na moment bić i z trudem chwycił oddech. W całej Afryce nie było dwóch podobnych aut, dwóch takich samych ogromnych daimlerów w kolorze żółtych żonkili. Ostatnim razem widział go zaparkowanego przed biurem Courteney Mining and Finance Company przy Main Street w Windhoek. Wybrał się tam wytargować prolongatę pożyczek, których udzieliła mu ta firma