Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Bardzo mi zależało, aby ona, z tą swoją interwencyjną naturą — nie doszła do wniosku, że powinna coś zrobić, aby mi pomóc. To było moją, tylko moją sprawą, przemyśleniem przyczyn i skutków w tych szeroko pojętych sprawach, nie tylko zawodowych, nie było teraz dla niej miejsca, aby mnie prowadziła za rękę. Więc wszystko stało się poza jej wie-1 dzą, między mną a tamtymi zza zielonego stołu, nie po- 1 wiem, że przejechałem przez to zupełnie gładko, bez;| kontroli papierów i wyjaśnień na tym zakręcie, ale bliższe od lat wojny były daty uczynków innych, one zło- 194 żyły się teraz w dokument bardziej aktualny, w moją rekomendację. Było zimowe popołudnie, z mrokiem już wieczornym, kiedy wróciłem po zebraniu do domu. Tym razem ja zjawiłem się po niej, to nie było częste. Ale nawet wówczas, kiedy tak się zdarzało, nie widziałem w niej oczekiwania, żebym cokolwiek wyjaśniał. Gdzie byłem, po co, z kim? Czy biuro mogło mnie zatrzymać do tej godziny? Nie pytała o to. Może uważała, że pewni ludzie nie powinni znać ograniczeń w pracy. Nie była wówczas niespokojną kobietą, do której należy mężczyzna i jego czas poza tą częścią, kiedy zarabia pieniądze na pensję. Była działaczką, której dzień też nie znał podziałów. Więc dlaczego ja miałem być inny? Zbyt rzadko się dziwiła, a ja nie chciałem przyjąć do wiadomości tego, że po prostu zdarzenia z mego życia nie interesowały jej zbytnio. Wtedy jednak, w tamten dzień, kiedy wróciłem po niej do domu, zagrodziłem jej drogę, zmusiłem, aby spojrzała w moją stronę. I powiedziałem jej o mojej decyzji — i decyzji innych. Tak, patrzyła na mnie. Patrzyła dość długo, dzieląc moją twarz na części, jakby chciała ujrzeć coś więcej poza moim wyglądem, który już znała. Czekałem na jej uśmiech, na jej słowa, na jej aprobatę. Myślę, że od początku moich starań bardzo czekałem na to. Lecz napotkałem tylko jej namysł, podniosła dłoń do czoła, nie dostrzegłem, to była myśl uboczna, ale dotkliwa — kiedy to czoło przestało być młode i gładkie. Stała tak z uniesioną dłonią, oboje trwaliśmy w oczekiwaniu, może szukała czegoś w sobie, nie znalazła i w końcu rzekła: — Czy uważasz, że to jest ci potrzebne? 19S Od tamtego zimowego popołudnia, które przeszło w wieczór prawdziwy, a potem w noc, od tamtego pytania, na które nie znalazłem odpowiedzi, nie wracaliśmy do tamtej chwili, do mojej nadziei i jej słów, na które jedynie mogła się zdobyć. Myślę, że przyjęła moje oświadczenie do wiadomości, ale ta sprawa, wbrew logice, nie stała się między nami pomostem. Mówiła czasem o swej pracy, mówiłem i ja, w końcu jedliśmy przy jednym stole, spaliśmy we wspólnym pokoju. Ale to były tematy krótkie, informacyjne, wyliczały drobne zdarzenia lub powody, dla których nie mieliśmy czasu, a może i ochoty na pójście do kina, na spacer, między ludzi. W tej wymianie zdań nie było miejsca na rzeczy ogólniejsze, na pytania, z którymi, jak i ja, choć w innej dziedzinie, musiała się uporać. Nie wymienialiśmy poglądów na współczesny świat ani na nasz stosunek do niego, nawet gazety, utkane z gromkich tytułów, każde z nas czytało osobno, bez komentarzy. Poglądy? Te znałem w niej doskonale, mogła teraz nic nie mówić, mogła być zbyt leniwa lub zbyt lekceważąca, ale wiedziałam, jaka jest, od początku wiedziałem, a i później nic się w niej nie zmieniło. Nie miałem ochoty, aby słuchać z jej ust kolejnej tyrady, pełnej wielkich, pustych słów, które z głośnym echem przetaczały się po kraju. Znałem je. To też, zapewne,, było jedną z przyczyn mojej zanikającej wobec niej ciekawości. Ale ona? Czy nie dostrzegała niczego w moim życiu? Dlaczego potrafiła tylko mówić, że od czegoś tam uciekam, a kiedy dałem dowód, że przeciwnie, nie cofam się, idę naprzód, wówczas zdobyła się jedynie na obra-źliwe pytanie? Dlaczego nie była obserwatorem, choćby życzliwym i obiektywnym, a tylko sędzią? Ona prowadziła swoje dochodzenie, zadawała pytania, ja przestałem na nie odpowiadać. Nie obchodziły jej moje ar-* 136 gumenty — bo przecież człowiek, stworzenie myślące, zawsze na poparcie swych decyzji jakieś posiada — a tylko to, jakie z tych kroków wnioski stają się widoczne na zewnątrz. I czy wszystko w tym jest bez cienia, bez jednego pyłku, zupełnie aseptyczne. Jakby to było w ogóle możliwe. Tak mógł moje postępowanie traktować jedynie człowiek sam jałowy, bez wyobraźni, a także ogromnie zadufany. Taki, co nie rozumie czyjejś odrębności, ale uważa, że rozumie wszystko i wszystko ocenia bez pomyłek, bo posiadł rację jedyną. To była jej bigoteria, ta odmiana żarliwości bez krytycyzmu, zniewolona przykazaniami z dogmatów, od których nie może być odstępstwa. Była bigotką i bała się tych swoich marksistowskich grzechów, jak oddani wierze w nadprzyrodzenie boją się potępienia. Na pewno była z siebie zadowolona. Nie było zresztą trudno przejrzeć elementów jej psychiki, to, jak wyglądała we własnych oczach, podtykała mi do obejrzenia i podziwu o każdej godzinie, którą musieliśmy spędzić obok siebie, może i była bez pęknięć, ale ten jej monolit nie ułatwiał mi życia. Był kamieniem u szyi, który ściągał mnie w dół, zmuszał do ciągłego wysiłku, aby utrzymać się na nogach, sprawiał, że wobec niej, tylko wobec niej, pozostawałem nadal pokraczny i garbaty, z głową w ramionach, jakby w ciągłym, upokarzającym lęku przed uderzeniem, które mogło spaść zawsze, z każdej strony. Miałam bać się przenikliwości świata, w którym ona poruszała się bez wahań, miałem bać się samego siebie, ponieważ zdobyłem się podobno na zbytnią zuchwałość — a w istocie lęk budziła we mnie tylko ona. Jedyny człowiek, wobec którego mógłbym stanąć bez charakteryzacji, cudzych słów i wymyślonego sposobu bycia, bez całej tej gry, którą przyjąłem jako moją naturalną odmianę, ale przecież nie wobec niej, choćby w rzadkiej, ciemnej bliskości, bo to 197 J jf.-.Ł ni. • zniesienia, kiedy nigdy nie możesz odetchnij kK^ioJ, zrzucić tamtego ciężaru. Zyli'tu jak galernik, który musi tłumić oskarżyciel-tkke .słowa, aby ich nie usłyszał baczny na każdy przejaw buntu strażnik. W każdej wersji naszego wspólnego czu.su, w każdym jej zachowaniu, rozmowie lub ci-triy, którą się osłaniałem, wtedy, gdy stawała przede mną lub kiedy omijała wzrokiem miejsce, które zajmowałem — kryła się nietolerancja. Jej udziałem była prawda bez odchyleń, więc mój sposób pojmowania konieczności, ponieważ widziany w innej optyce — musiał być oszustwem