Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Na próżno, szmer, śmiech, słowa, barwy prześladowały go na jawie i we śnie. Wszyscy mieli chwilki szczęścia, błyskanie rozkoszy — tylko on nie. Niktby po nim nie poznał z powierzchowności, że śmiał pragnieniem sięgnąć po owoc zakazany. Na pozór oczy jego nic nie mówiły, przysiągłbyś, że nic nie słyszał i nie rozumiał, tak był zajęty swemi farbami i paletą; lecz co się w nim działo, on jeden wiedział tylko... Smutne to życie było, nawet w Warszawie. Cały dzień, póki jasno, przy sztaludze, zamknąwszy pracownię, musiał iść do kawiarni lub garkuchni i tam słuchać niedorzeczności. Niekiedy trafiły się dobrotliwe do szlachty uboższej albo mieszczan zaproszenia z litości. Naówczas myśleć trzeba było o fraku, o sprzączkach do trzewików, o świeżych żabotach i mankietach karbowanych, o które nie zawsze bywało łatwo, a potem, przyszedłszy do łaskawych gospodarstwa, w kątku cicho przesiedzieć wieczór samemu Plersch był miody i czuł tę nieszczęsną potrzebę kochania, która jest młodości darem i plagą — ale kochać kogo nie było... ktoby chciał malarza ? chyba subretka-emerytka wielkiej pani, z rozpaczy po ostatniej jakiej zdradzie kasztelanica. Plersch nie mając rodziny, nie mogąc się przywiązać do nikogo, bo nikt go nie chciał, bawił się pudlem, którego wziąt za przyjaciela. Pudel się Ami nazywał — patrzał mu w oczy, roztropny był bardzo, niekiedy szkodę robił w farbach, ale zmyślny i posłuszny, płacił za nię zabawnymi figlami i przywiązaniem namiętnem do pana. Po całych dniach pudel patrzał w oczy Plerschowi, a malarz się do niego uśmiechał; niekiedy rozmawiali na migi i rozumieli się bardzo dobrze. Gdy pani marszałkowa kazała do siebie przywołać Plerscha, zapinała właśnie bransoletkę ze szmaragdem na białej rączce. — Mój panie Plersch — odezwała się do niego, nie spoglądając nań nawet — proszęż cię, bądź tak dobry, wybierz się zaraz do Wiszniowca. Trochę daleko, ale mieć tam będziesz wszelkie wygody. Cesarzowa chce mieć kopie tych obrazów Maryny... pan pewnie słyszałeś o nich. Nie są to arcydzieła, tylko rzeczy ciekawe; trzeba je w tej samej wielkości przekopiować, to dla pana będzie zabawką. O cenę się ułożymy. Król, mój wój, życzy sobie tego. Proszę tylko pana, żeby to było pięknie zrobione, choćby nawet piękniej od oryginału, to nic nie szkodzi. Na drogę panu damy pieniądze i furmankę do Wiszniowca. Trzeba wszystko wziąć, płótno, farby, bo tam nic nie dostanie, często nawet poczciwego ćwieczka. Ale znowu Wiszniowca niech się pan nie obawia. Rządzca bardzo uczciwy i porządny człowiek, u niego się pan będzie stołował; usługę panu dadzą i pokój na mieszkanie i do roboty salę na górze. Potok ten słów nieprzerwany wybiegł z ust pani marszałkowej, która dopiero wypowiedziawszy wszystko, na Plerscha spojrzała. Malarz stał nieopodal od progu i słuchał. — Rozumie mnie pan Plersch ? — Tak jest, pani marszałkowo, tak... ale... — Ach, kochany panie Plersch, żadnego ale... ja tego nie lubię, pan wic, żadnego ale. Ja to muszę mieć koniecznie i prędko. — Ale — rzekł mimo zakazu Plersch — takich wielkich płócien gotowych nie znajdę, gruntować je muszę, a nim wyschną... na mokrych malować niepodobna... więc to przy najlepszej chęci potrwa... — Ale ja słuchać tego nie chcę ! Maluj pan sobie na mokrych, niech co chce będzie, cesarzowa czekać nie może, ani ja. Co się tyczy wynagrodzenia... widzi pan, to są kopie... więc czy od wielkości, czy od czasu, czy jak tam pan zechce się ułożyć, ale bar- dzo drogo ja nie mogę zapłacić; kopie... — Spuszczam się na cenę, jaką N. Pan, który jest znawcą, oznaczy. — Bardzo dobrze. Na drogę dwadzieścia czerwonych złotych. Kiedy pan wyjedzie ? — Muszę się wybrać. — Po co się wybierać? artysta! żeby artysta się potrzebował przygotowywać do drogi, jak my nieszczęśliwe kobiety! Węzełek, tłumoczek, skrzyneczka z farbami i po wszystkiem; Plersch się uśmiechnął; marszałkowa nań spojrzała. — Ale już mi się pannie sprzeciwiaj, proszę, bardzo proszę. Była to godzina, gdy pani marszałkowa miała do zamku jechać na obiad. Król, który wracał od prymasa, wstąpił, aby ją zabrać z sobą. Wszedł i zastał Plerscha. Zaraz mu na myśl przyszły obrazy. — A cóż, jedziesz, mój Plersch? Artysta się skłonił. — Do usług, N. Panie. — Bardzo się cieszę; z jego talentem — rzekł zawsze grzeczny pan — z jego talentem będzie to wykonanem znakomicie. Obrazy nieszczególne, ale historya. Kto wie, może współczesne